Artykuły

Dno cz. I

Kończą się piękne wakacje i obozy harcerskie. Wybuch drugiej wojny światowej zastaje mnie, jako 17-letniego chłopca, jeszcze przed maturą. Zostaję zmobilizowany. Wraz z wieloma kolegami mojej czwartej klasy gimnazjalnej dostaję karabin i jestem żołnie­rzem. Szybko zbliża się front niemiecki, trwają naloty. Padają bomby, padają ludzie, widzę pierwsze trupy. Nasz rzeszowski 17 pułk piechoty, duma niedużego miasteczka, jest od dawna w bo­ju, a my, nieletni chłopcy z "przysposobienia wojskowego" w blu­zach khaki, pełnimy służbę strzegąc mostów, dworców kolejo­wych i innych ważnych punktów w mieście przed dywersantami. Z tej odpowiedzialności jesteśmy dumni.

7 września z bronią w ręku i tajnymi papierami Rejonowej Komen­dy Uzupełnień ruszamy przez podgórski Dynów długim konwo­jem z Rzeszowa do Przemyśla. Oddział nasz składa się z około 70 ludzi i kilkunastu furmanek wyładowanych bronią. Nocą poru­szamy się szybciej i w ten sposób unikamy bombardowań. Ale o zmierzchu bywamy często pod ostrzałem nacjonalistycznych band ukraińskich, musimy się ostrzeliwać i zmieniać zmęczone konie. Bombardowani za Przemyślem, nie jesteśmy rozbici, do­bijamy koleją pod Gródek Jagielloński. Tu stoimy całymi godzi­nami w szczerym polu, atakowani przez niemieckie samoloty. Sy­pie się na łeb ziemia, ale żyjemy. Po kilku dniach docieramy do Lwowa. Miasto wyległo na ulice, ludność pomaga zmęczonym uciekinierom. Wśród tłumu są starcy, kobiety i dzieci. Dajcie nam wody - proszę. Każdy dzieli się z innymi czym może.

Płonie dworzec kolejowy. Czarny dym zasnuwa ulice, pali się zna­na wytwórnia wódek Baczewskiego. Miasto przygotowuje się do obrony dniem i nocą, ulica Gródecka jest rozkopana, przeciw czoł­gom wzniesiono okopy. Mieszkamy ze Zbyszkiem Bentkowskim w opuszczonych koszarach 40 pułku ułanów. Pomagamy w bu­dowaniu barykad i w dowozie broni. Niemcy wzywają ludność do poddania się pod groźbą totalnego zniszczenia miasta, ale to nie skutkuje. Dają ultimatum, ale Lwów jest semper fidelis Polsce

i nadal walczy. Ludność cywilna, wezwana przez prezydenta Lan­gera do opuszczenia miasta, udaje się na wędrówkę w niezna­ne. Razem ze Zbyszkiem decydujemy się na ucieczkę do Rumu­nii w celu prowadzenia dalszej walki. Idzie nas pięciu. Doświad­czamy po drodze barbarzyńskich napadów, widzimy bezbronnych pomordowanych, których ciała leżą porzucone w przydrożnych rowach. To rezultat działań Ukraińców, którzy okazali w ten spo­sób bezwzględność i okrucieństwo także w stosunku do kobiet i dzieci. Pieszo wśród tłumów zmierzamy na południowy wschód. Dopiero na polecenie dowódcy jednostki pancernej, na wscho­dnich kresach Polski, tuż za Brzeżanami, musimy zdać broń. Ma­łoletnich tu nie potrzebują. Być może jutro rozstrzygnie się tu bi­twa straceńców. Piękni ludzie, ich twarze są poważne. Sytuacja ta zamyka nam drogę na Zaleszczyki. Jest słoneczny dzień 17 lub 18 września. "Nic tu po was, gówniarze" mówi sierżant, że­gnając się z nami. Wracamy tą samą drogą do Lwowa, niepew­ni jutra. W mieście panuje cisza jak przed burzą, nie ma nalotów, umilkły niemieckie działa. Aż tu nagle po kilku dniach ciężkimi czołgami, pieszo i furmankami, przez cały długi dzień wkracza armia radziecka. Warkot motorów, szczęk żelastwa na brukach głuszy wszystko. Robi się gęsto od ludzi, miasto pełne obcych, głód coraz dotkliwiej wkrada się do domów. Zamknięte sklepy, ulicami chodzą tylko kobiety, jest godzina policyjna. Twarze oble­ka niepewność, strach czai się w oczach kobiet. Za dnia usuwa­my barykady wzniesione niedawno, zmieniamy często noclegi, nie mamy domu ani miejsca stałego zamieszkania. Przygarnię­ty na dłużej w domku starszych ludzi przy ulicy Kulparkowskiej naprzeciw zakładu ludzi obłąkanych, pomagam państwu Wili­mowskim. Dwóch synów mają na froncie. Jeden z nich był do­centem na Politechnice, drugi, ranny w obronie Warszawy, leży tam w szpitalu. Nikt go nie może odwiedzić, granica podzieliła Pol­skę. Trudy września, października i listopada 1939 roku, a także obawa przed aresztowaniem, bo nie mam stałego miejsca zamel­dowania, każą mi wrócić do rodzinnego domu w Rzeszowie. Zbli­ża się sroga zima, granica jest pilnie strzeżona, przekraczam ją w listopadzie, na południe od Jarosławia. Przeprawiam się nocą, niepostrzeżony, przez San. Cały mokry i zziębnięty przedostaję się do Rzeszowa. Dom ojca i nieoczekiwana radość. Starszy brat Olek jest już w domu, o najstarszym Stanisławie brak wieści. Sytuacja w tak zwanej Generalnej Guberni nie zapowiada jeszcze terroru, ale nie pozwala na swobodne poruszanie się po mieście i kraju. Trzeba mieć kartę pracy, odpruć guziki gimnazjalisty. Dziś jestem na utrzymaniu ojca, ale co będzie jutro? Żyjemy ze skrom­nych zapasów i wyprzedaży. Wszystkiego zaczyna brakować. No­cami stoimy w kolejkach po chleb. Nagle 3 maja 1940 roku, w rocznicę narodowego święta, świtem, około 5-ej nad ranem, słychać łomot do domów. Żandarmi niemieccy aresztują młodzież gimnazjalną. Po dwóch tygodniach wszyscy zostają odtranspor­towani w niewiadomym kierunku. Rodzice poszukują śladów. Ich dzieci są w więzieniu tarnowskim. Po sześciu tygodniach poby­tu w celach, 14 czerwca 1940 roku stają się pierwszym transpor­tem polskich więźniów wywiezionych do KL Auschwitz. Nie było sądu, a jest kara za winy nie popełnione. W tej sytuacji znalazło się 758 ludzi.

W nocy z 2 na 3 maja 1940 roku ani mnie, ani brata nie było w do­mu. Spaliśmy na parceli ojca, w szopie z narzędziami. Omija nas aresztowanie, jesteśmy jeszcze uratowani. Ulice miasta pustoszeją. Strach pada na ludzi. Jesienią udaje mi się dostać pracę w dawniej polskich zakładach lotniczych, w charakterze braka­rza. To chroni mnie przed wywozem na przymusowe roboty do Niemiec. W fabryce produkowane są podzespoły do samolotów, później wysyłane do montażu w Niemczech. Produkcja jest ści­śle tajna. W tym czasie zdobywam zawód i coś więcej. Wciągam się w pracę konspiracyjną. Jestem łącznikiem, kolporterem ulo­tek w organizacji harcerskiej "Szare Szeregi". Wkrótce też za­czynam działać w Związku Walki Zbrojnej. Pseudonim: Esjot 25. Jest jesień 1940 roku. Dokonuję licznych sabotaży, niszczę cen­ne i potrzebne dla niemieckiej produkcji części, wynoszę z zakła­du plany techniczne i rysunki. Wszystko co tajne staje się jawne dla naszej Organizacji. Ryzykując nie liczę się z możliwością kon­troli przy bramie ani z niebezpieczeństwem złapania na gorącym uczynku. Codziennie przeszukują i niemal codziennie kogoś are­sztują. Moim przełożonym w konspiracji jest starszy kolega gim­nazjalny, Zdzich Koza z Załęża, on mnie instruuje i poucza. Przez kilka miesięcy dopisuje mi szczęście, jednakże ogarnia mnie nie­pokój, przeczucie czegoś, co ma nastąpić. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1940 roku zostaję wraz z innymi pracowni­kami zakładu wezwany do biura fabrycznego gestapo. Jest nas siedmiu, większość starszych ode mnie, ludzie żonaci, posiada­jący dzieci. Gestapowiec w czarnym mundurze, w koszuli koloru gliny wrzeszczy i gestykuluje. Przez tłumacza volksdeutscha do­wiadujemy się, że nas wszystkich rozstrzela za sabotaż! Wszy­stkich!! Opuszcza mnie pewność siebie. "Proceder ten musi ustać!" - wrzeszczy, bo "i tak znajdzie sprawców". Na razie roz­chodzimy się do pracy, z niepokojem, zrodzonym z wzajemnej podejrzliwości. Nawiązuję szybko kontakt z Kozą i oczekuję ra­dy, decyzji. "Nie pomożemy, musisz radzić sobie sam" odpowia­da mój zwierzchnik. "Nie mamy cię gdzie ukryć, brak jest pienię­dzy, nie ma lewych papierów - rób co chcesz, musisz zniknąć, bo cię zwiną - a z tobą rozwalą innych". Wydoroślałem. Poczu­łem się odpowiedzialny nie tylko za swoje czyny, ale przede wszy­stkim za życie innych. Moja postawa stała się także zagrożeniem dla innych. Jestem spalony. Brak pieniędzy, brak właściwych do­kumentów mnie nie odstrasza. Podejmuję decyzję. Uciekam na Węgry.

Jest styczeń 1941 roku. Uciekam. Nie sam, z Olkiem Naganow­skim, synem polskiego legionisty, pułkownika z Grudziądza i Nie­mki z pochodzenia, która czując się Polką, zmuszana, nie pod­pisała reichslisty i wraz z całą rodziną została wyrzucona do Ge­neralnej Guberni. Marzą nam się polskie legiony w Anglii czy gdzie indziej. Ucieczkę rozumiemy jako konieczność walki, która nie jest tylko sprawą dorosłych. Plan układamy trochę po harcersku, na­iwnie. Gromadzimy z trudem pieniądze, zdobywamy kompas i sta­re mapy Słowacji i Węgier. Pewnego dnia, w drugiej połowie stycz­nia, bez uprzedzenia rodzin, w niedzielny słoneczny ranek, zni­kamy z domu. Wcześniej przysięgamy sobie z Olkiem Naganow­skim uroczyście, że w żadnej sytuacji nikt z nas nie będzie miał pretensji do drugiego.

Pociągiem jedziemy z Rzeszowa przez Tarnów do Piwnicznej. W Tarnowie zdążyliśmy wysłuchać mszy świętej w intencji uda­nej eskapady. Wreszcie jesteśmy na stacji w Piwnicznej. Góry ośnieżone znaczą granicę między Polską a Słowacją. Nie wzbu­dzając podejrzeń straży granicznej, przedostajemy się na ścież­kę prowadzącą w góry, unikając przejścia przez wody Popradu. Tu oczekujemy zmierzchu. W ciemności skradamy się skrajem lasu. Jesteśmy w strefie zagrożenia, gdzie o tej porze strzela się bez ostrzeżenia. Oddalamy się od miasta, domostw, świateł i lu­dzi. Śnieżnym grzbietem gór przekraczamy granicę. Upewniają nas w tym słupki obłożone kamieniami. Jednak niebezpieczeń­stwo nie jest poza nami. Jesteśmy na terenie Słowacji, ale jeszcze w strefie granicznej. Tutaj panuje reżim faszystowskiego księdza Tiso. Górskimi ścieżkami, wzdłuż wijącego się Popradu i ciągle na południe, a zawsze nocą, omijamy słowackie patrole wojsko­we. Za dnia drzemiemy skuleni w śniegu pod osłoną lasu. Nocu­jemy wśród grobów na cmentarzu w Spiskiej Nowej Wsi. Raz je­den udaje się nam przenocować w ciepłej chacie. Sprowadziła nas starowina, która napotkawszy dwóch zbiedzonych i zabłąka­nych w górach, zawróciła ze ślepej drogi. Wysuszeni i syci czu­jemy się pod wiejską pierzyną bezpieczni. I tak po kilku dniach, z pomocą życzliwych ludzi, dowlekamy się do granicy węgierskiej. Teraz przymierzamy się do drugiego przekroczenia granicy. Sło­wacko-węgierskiej. Wszystko jest tu strzeżone i drogi, i mosty,

i dworce kolejowe. Wszędzie pełno wojska. Włóczą się tylko Cy­ganie. Wielokrotnie ratuje nas z opresji Olek, który zna perfekt niemiecki. Zagaduje mnie o byle co, pozując na Niemca. Raz no­cujemy na stacji kolejowej, kiedy indziej w chłopskiej chacie, ka­wałek drogi odbywamy pociągiem, wreszcie klucząc zbliżamy się do rejonów górskich. Omijamy graniczne wioski, przy słabym świetle księżyca idziemy, zgodnie z kompasem, na południe. Wśród nocnej ciszy dochodzi nas wycie wilków. To nie przerażą, chociaż jedyną naszą bronią są scyzoryki i światło latarki elek­trycznej. Opędzając się od groźnych i hałaśliwych psów z pobli­skich osad wydostajemy się nad ranem na równą drogę oznako­waną w języku węgierskim. Chociaż napisów nie rozumiemy, ra­dość nasza nie ma końca. Głośno cieszymy się z udanej wypra­wy, tak dotychczas niepewnej. Nie czujemy zmęczenia, spieczo­nych gorączką warg, głodu ani pragnienia. Pogwizdując masze­rujemy przed siebie, a księżyc dyktuje nam kierunek. Po chwili przed nami ukazuje się kilka zabudowań. Wokół nas wszystko śpi. Nie rozumiemy objaśnień na tablicach, mijamy je bezpiecz­ni i pogodni. Nagle zatrzymują nas obce głosy. Słyszymy odbez­pieczenia karabinu. Zatrzymujemy się niepewni. Z ciemności wy­łania się dwóch żołnierzy, chyba węgierskich. Coś mówią, gesty­kulują i zagarniają nas niemal siłą do opodal stojącego budynku. To posterunek straży granicznej. Rozbudzony ze snu, niekom­pletnie ubrany komendant mówi coś do nas, chyba po słowacku. Trochę z tego rozumiemy. Wypytuje nas o dokumenty, których przecież nie mamy, celowo zniszczyliśmy je w Słowacji. Budzi­my jego nieufność, pyta o cel naszej drogi. Początkowo jest zły, a potem bardziej przyjazny. Wyjaśniamy z trudem cel naszej dro­gi. Zyskujemy jego przychylność. Możemy iść spać. Jesteśmy też nakarmieni, możemy wysuszyć zdrożone buty. Wzbudzamy za­interesowanie innych żołnierzy, bo bez łączników, tak młodzi, do­tarliśmy aż tutaj mimo silnej obstawy granicy. Znajdujemy się nie­daleko miejscowości Szendró. Wydaje się, że nic nie stoi na prze­szkodzie, aby dostać się do obozów polskich żołnierzy koło Bu-

dapesztu, a stamtąd dalej do Jugosławii przez Grecję do Fran­cji? A może i do Anglii? Jakież jest nasze rozczarowanie, kiedy po kilku dniach decyzją władz miejskich kierują nas z powrotem do granicy słowackiej. Mamy cholernego pecha. Co prawda nie oddano nas słowackiej żandarmerii, ale mamy zabroniony pobyt na Węgrzech. W międzyczasie odebrano nam mapy, rozbrojono ze scyzoryków, zniknął gdzieś kompas i latarki. Za to nasza tor­ba pełna jest chleba i boczku. Starczy nam na kilka dni. Pod eskor­tą węgierskiej straży granicznej skradamy się na tajne miejsce przejścia na Słowację, skąd już nie ma powrotu na Węgry. Prze­chodzimy cicho niedużą rzeczkę i znikamy w krzakach po słowac­kiej stronie. W ciemnościach roztopili się węgierscy żołnierze. Mi­mo wszystko nie tracimy nadziei. Przeraża nas to, że możemy wpaść w ręce faszystów. Musimy koniecznie przedostać się z po­wrotem na Węgry! Ale aby ponownie przekroczyć granicę, musi­my przejść kilka kilometrów. Choć mamy już dość licznych nie­bezpieczeństw, z których uszliśmy niemal cudem, zmęczeni wę­drówką zbieramy ponownie siły. Coraz gęściej sypie nam śnieg w oczy i rozbiela góry, co utrudnia drogę. Jednak szczęśliwie omi­jamy pobliską wioskę, choć psy węszą za nami i naszczekują. Idąc pod wiatr szukamy schronienia w przydrożnych rowach. Nagle o kilka kroków od nas przechodzi słowacki patrol. Niepewni, za­trzymujemy się w krzakach, za chwilę przejście wydaje się już bezpieczne. Jest taka sama niedziela i tak ciemno, jak dwa tygo­dnie temu w Polsce. Już dwa tygodnie! Łapiemy oddech i rusza­my dalej. Nagle zza węgła chałupy, ni stąd ni zowąd, pojawiają się dwie uzbrojone postacie. Wpadamy wprost na nie. Zagadują nas o coś, pytają, my nie rozumiemy i tylko milczymy. Jeden pod­chodzi do nas ostrożnie, drugi trzyma na muszce karabinu. Oni też są zaskoczeni i zdenerwowani. Ale wiedzą co robić. Zapew-

ne nie jesteśmy jedynymi Polakami przekraczającymi nocą gra­nicę. Kują nas łańcuchami, zamykają na kłódkę, bo kajdanków nie mają. Niewiele możemy im wyjaśnić, nie możemy się też bro­nić. Jesteśmy skuci i związani ze sobą. Zamurowało nas. Opa­dły nam skrzydła. Ta bezbronność przeraża i obezwładnia. Pierw­szy raz w życiu mamy skute ręce. Brutalne traktowanie i groźby są dla nas czymś nowym i niespodziewanym. Odtąd, zawsze już skuci i wieloktrotnie przesłuchiwani przez żołdaków w różnych miejscowościach od Spiskiej Nowej Wsi począwszy, a na Pre­szowie i mniejszych więzieniach kończąc, musimy się słowackiej żandarmerii tłumaczyć z podejrzeń o szpiegostwo, o przynależ­ność do wojskowej polskiej organizacji, o wielokrotne przekracza­nie granicy. Źle jest z nami. Odsiadujemy kary w licznych, coraz gorszych aresztach. Coraz bardziej tracimy pewność siebie. Wrzuceni do zimnych lochów w Preszowie, w nie opalanych pod­czas mrozów celach, chorujemy z przeziębienia. Sypiamy w piw­nicach na ziemi i bez koców. Boję się o zdrowie Olka. Jest wątły i coraz bardziej kaszle. Smutno patrzymy na siebie. Coraz czę­ściej jesteśmy głodni.

Z początkiem marca 1941 roku zostajemy krótko ostrzyżeni i choć nie mamy jeszcze męskich zarostów - ogoleni. Tak odświętni, pod eskortą, opuszczamy więzienie pełne prostytutek, alkoholików i złodziei. Jedziemy pociągiem skuci. Ludzie przyglądają się nam ciekawie, wyczuwa się ich życzliwość. Dają nam papierosy, a na­wet wciskają pieniądze. Wszystko to odbierają nam oprawcy. Nasz wygląd, sądzimy, robi na innych wrażenie. I tak po godzi­nie, może dwóch, jesteśmy dowiezieni do polskiej granicy. 13 marca 1941 roku kończę 19 lat. Pamiętam ten dzień śnież­nych roztopów, mój urodzinowy dzień. I w ten dzień właśnie je­steśmy przekazani w ręce niemieckiej straży granicznej, a następnie w łapy gestapo w Muszynie. Olek nadal choruje, ma gorącz­kę, zamyka się coraz bardziej w sobie, milczy. Teraz najbardziej mnie to dręczy. Nie mogę mu pomóc, a czekają nas przesłucha­nia gestapo. Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że go z sobą za­brałem. On ze smutnym uśmiechem pociesza mnie, że niczego nie żałuje, że przecież była to wspólna decyzja. Dobrze przynaj mniej, że razem jesteśmy w celi. Ale nie sami. Razem wśród przy-

padkowych ludzi. Wśród nas znajduje się samotny Żyd, złapany na próbie przekroczenia granicy. Jest tutaj od dwóch miesięcy. Chodzi po celi boso, ma odmrożone nogi. Zachowuje się jak obłą­kany. Z nikim nie rozmawia, jest wychudzony i głodny. Nocą zja-

da własne ekstrementy. Jesteśmy przypadkową rodziną winnych i podejrzanych, politycznych i zwykłych przestępców, ludzi z wy­rokami albo czekających na wyrok. Należymy do tych ostatnich. Bez kontaktu z domem, z bliskimi. Przesłuchania to osobny cyrk. Każde następne jest coraz trudniejsze. Pierwszy raz spotykamy się z metodami, o których się nam nie śniło. Bicie, kopanie gdzie popadnie, wymuszanie pałkami zeznań. I zawsze dwóch na jed­nego. Jesteśmy podejrzani o to, że jako kurierzy wojskowi już nie raz przekraczaliśmy granicę, a przyłapani dzisiaj musimy wydać tego, kto nas wysłał na Węgry. Nie możemy przekonać opraw­ców, że nie mamy powiązań konspiracyjnych. Nie wierzą. Jeste­śmy perfidnie nękani przez tych, którzy lubią stosować tortury. Doznawane cierpienia zbliżają Olka i mnie coraz bardziej. Pod­czas przesłuchań pomaga oprawcom ukraiński tłumacz, płynnie mówiący po polsku, rosły i prymitywny mężczyzna o niskim czo­le, w wieku około trzydziestu lat. Fachowcy znają swój zawód i ma­ją sposoby na wydobycie jakich chcą zeznań. Ale z nami im się to nie udaje, nie dostają od nas informacji, na jakich im zależy. Wszystko to musimy okupić biciem. Przesiadujemy godzinami w ciemnicy. Nie możemy się wysiusiać. Boimy się, że nas za to zatłuką. Czy to wszystko jest zemstą nadludzi? Parę miesięcy temu, w święto Bożego Narodzenia 1940 roku ucie­kła z tego więzienia grupa kurierów wojskowych, którzy zabrali ze sobą na Węgry wiele informacji cennych dla gestapo. Była to głośna afera w Muszynie. Nadal żyje nią całe więzienie. Zaufa­ny strażnik więzienny zostaje rozstrzelany, bo dał się upić i okraść z kluczy. Różne są na ten temat opinie, nie wyjaśnione do dnia dzisiejszego. Konspirator czy ofiara własnej słabości i głupoty. Bo­hater czy sukinsyn. Historia tego nie wyjaśnia. W celi mamy konfidenta, który skrycie namawia nas na wspólną ucieczkę. Jest niby dezerterem z armii niemieckiej i za to siedzi, ale czy można mieć do niego zaufanie? Wiadomo przecież, że gdybyśmy stąd z nim uciekli, zdradziłby nas. Nie podtrzymujemy tematu i stronimy od niego. Zbliża się wiosna, a my nadal zza krat spoglądamy w niebo. Nachodzą nas różne myśli. Czy nas roz­walą, a może na zawsze już będziemy ofiarami więzień, stanie­my się bohaterami własnych pomyłek. Okres pozbawienia wol­ności nieznośnie się wydłuża. Już od miesięcy nie wychodzimy na powietrze. Nie ma spacerów, a my przyzwyczajamy się do ży­ciaw klatce. Niemcy odnoszą tymczasem sukcesy na wszystkich frontach. Olek czuje się lepiej. Sądu nikt z aresztowanych się nie spodziewa. Tu ogłasza się tylko wyroki albo wyprowadza nocą i skazuje na śmierć. Ślemy do domów grypsy przez więźniów ka­ranych za drobne przestępstwa, mających w pracy kontakt ze światem zewnętrznym, ale listy nasze nie dochodzą. Rodzice w dalszym ciągu nie mają o nas żadnych wiadomości. Po miesięcznym pobycie w więzieniu w Muszynie transportują nas o świcie, kiedy miasto jeszcze śpi, w zamkniętych samochodach do więzienia w Nowym Sączu. Jest nas około czterdzie­stu. Wzajemnie się nie znamy, nie wiemy kto i za co, gdzie i kiedy został aresztowa­ny. Podczas drogi, w obstawie żandarmów, siedzimy w kątach ciężarówki, niepewni te­go, co się z nami stanie. Na jednym, dłu­gim łańcuchu związani szeregowo, wlecze­ni jesteśmy na duże podwórko więzienia w Nowym Sączu. Są to zabudowania sta­rego klasztoru o grubych i wilgotnych mu­rach. Personel szefa tutejszego gestapo, Hamana (znanego ze stosowania tortur), stanowią zaufani gestapowcy. Panuje na tym terenie stan wyjąt­kowy, zaostrzony ze względu na działające tu oddziały partyzanc­kie i przerzuty kurierów za granicę. W tym starym klasztorze, w je­go wielkich celach siedzą również kobiety. W imię "nowego po­rządku" oprawcy codziennie wizytują cele; biją łańcuchami albo pękami kluczy po głowach. Większość więźniów jest karana za powiązania konspiracyjne tyczące ucieczek na Węgry. Wracają z gestapo po przesłuchaniach niepodobni do siebie. Jest wśród nas jeden milczący mężczyzna przywieziony z obozu w Oświę­cimiu na konfrontację. Zapytywany nie odpowiada. Jego milcze­nie przeraża nas. Zamknięty w sobie, nie wie, jak bardzo chce­my zajrzeć w jego świat, który jutro może się stać naszym życiem. Po miesięcznym pobycie w nowosądeckim więzieniu, tak samo jak poprzednio, świtem, transportują nas do więzienia w Tarno­wie. Niedaleka to droga, a więzienie wielkie. Ostrzyżono nam gło­wy do gołej skóry. Nie ma spacerów, nie otrzymujemy paczek. "Obcasik" chleba to całodzienna porcja. Mała chochelka "wasserzupki". Czujemy codzienny ubytek sił, głodujemy! W nadmiarze są tylko pluskwy i wszy. Gnieżdżą się w szczeli­nach ścian i łóżek. Łażą po suficie i lampach, spadają na nas no­cą. Nadziewamy je na szpilki i pluskwy wyglądają jak szaszłyki. Tyle że śmierdzą, są niejadalne. Iskamy się i drapiemy się nieu­stannie. Nabieramy do siebie wzajemnego wstrętu. Nie mamy my­dła, ręczników. Do łaźni wyprowadzają nas raz na dwa tygodnie. Ciurcze tu ledwie letnia woda i wszystko trwa minutę albo dwie. Wyglądamy jak szkielety. Za skromną porcję chleba sprzedali­śmy z Olkiem swoje wierzchnie okrycia. Głód ssie coraz bardziej, wzrok staje się mętny, ruchy powolne. Ciało wiotczeje. Liczę wła­sne żebra. Nikt drugiego nie ogrzeje, brak już w nas ciepła. Ży­jemy jak w letargu z ciągłym myśleniem o żarciu. Całymi dniami siedzimy nieruchomo pod ścianami. Wszelkie wysiłki powodują zawroty głowy i ciemność w oczach. Nie ma ruchu, porusza się tylko powolny cień na ścianie. On wyznacza porę posiłku, wszy­stko jest trwaniem w marazmie. Z jedynego sedesu w celi czer­piemy rękami wodę do picia. Opadając z sił jesteśmy świadomi, że potem gdzieś czeka nas ciężka fizyczna praca. Ważę już tyl­ko 46 kilo, a jeszcze 4 miesiące temu ważyłem 78. Chora skóra obwisa, wydłużyły się dłonie i stopy, zgrubiały kolana. Jedynie w twarzach kolegów widzimy własny obraz. Tyle się w nas zmie­niło, że nie pamiętamy własnych twarzy. Więzienie ożywia się o zmroku. Fruwają "koniki" za kratami okien. Są to grypsy poda­wane na sznurku w dół i na boki. Tak rozwija się poczta więzien­na, która wielu ludziom ocaliła życie. Świtem 25 lipca 1941 roku w całym więzieniu panuje jakby trzęsienie ziemi. Wcześniej niż kiedykolwiek zerwano nas ze snu. Szczuci psami przez żandar­mów, pędzeni, wkrótce znajdujemy się na dworcu kolejowym. Wi­dnieje. Wpakowani do wagonów, jedziemy. Jest nas około 70-ciu, w większości ludzi starszych. Ośmiu, a może dziesięciu z nas ma na plecach kredą narysowaną gwiazdę. To Żydzi aresztowa­ni wcześniej. Wyglądają na rzemieślników, trzymają się osobno, są milczący. Czy możemy przewidzieć nasz los? W godzinach popołudniowych pociąg się zatrzymuje. Z hałasem rozsuwają się drzwi wagonu, rozlegają się rozkazy... heraus - wysiadać!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji