Joyce w telewizji
James Joyce to dla przeciętnego polskiego czytelnika autor sławnej książki "Ulisses", którą wszyscy chcieli mieć, ale którą nie wszyscy do końca przeczytali. Fachowa fama głosi, iż jest to dzieło tak nowatorskie i wyprzedzające naszą epoką, że zrozumieć je potrafią ludzie przyszłości i w ogóle, że genialny autor zawarł, w "Ulissesie" wszystko, co współczesny człowiek może wiedzieć, a nawet jeszcze więcej.
Ale oto telewizja pokazała nam Joyce'a innego, bardziej zrozumiałego, ludzkiego i przemawiającego do jak najbardziej przeciętnego odbiorcy (słowo brzydkie, ale wszak wiadomo co kryje się za nim, to przecież miliony telewidzów, ludzi, którzy w teatrze szukają wzruszeń, porównują losy bohaterów sztuki z własnymi itd. itd.) Sztuka "Wygnańcy" sławnego Irlandczyka nie jest u nas nieznana, ale faktem jest, że naprawdę upowszechnić ją mogła tylko telewizja poprzez swój najbardziej reprezentacyjny, poniedziałkowy teatr. I zrobiła to, chyba z wielkim powodzeniem, prezentując ją w wykonaniu aktorów krakowskich, w reżyserii Kazimierza Kutza.
W zwyczajowym wstępie do spektaklu, szef telewizyjnego teatru Jerzy Koenig powiedział, że sztuka będzie łatwo zrozumiała dla wszystkich widzów i nie widzi potrzeby specjalnego przygotowywania widowni do jej obioru. To była prawda. Ale też byłoby zbytnim uproszczeniem, gdybyśmy chcieli "Wygnańców" odczytywać zbyt prosto, wyłącznie jako melodramat, historię miłosną rozgrywającą się w klasycznym trójkącie, a właściwie nawet czworokącie. To tytko pierwsza, najbardziej czytelna i najłatwiejsza w odbiorze warstwa sztuki. W istocie bowiem jest to rzecz o wielkiej ludzkiej namiętności, o uczuciach niebezpiecznie wystawianych na próbę i o męce niepewności, jaką niesie z sobą każda wielka miłość. "Nigdy nie będę wiedział" - powtarza z uporem główny bohater, mąż, sam wystawiający na próbę żonę, kobietę kochającą go, ale przecież tylko kobietę, która może ulec zbyt silnej pokusie. I tenże mąż czyni to świadomie, prowokuje niejako zdradę małżeńską, bowiem kochać w pełni może tylko wówczas gdy jego żona podoba się innym, jest przez nich uwodzona, a może nawet ulega im.
Bardzo to ludzkie, a zarazem głębokie sprawy. Każdy z trójki bohaterów ma swoje racje, każdy ma swoje przyczyny postępowania: przyjaźń, miłość, pożądanie, nieufność, zazdrość - cała gama uczuć wchodzi tu w grę i wszystkie one są udziałem tych bardzo ludzkich postaci. Także czwarta bohaterka sztuki - kuzynka Beatrycze przeżywa swój dramat, kocha, może jest kochana, ściera się z żoną - Bertą zarówno w nienawiści, jak i w przyjaźni, która przewrotnie rodzi się z tej nienawiści. Nic, co ludzkie nie jest tym postaciom obce i bardzo splecione, a zarazem powikłane są ich wzajemne stosunki i uczucia.
A przy tym Joyce wypowiada również sporo myśli natury ogólniejszej, jak choćby te o opuszczeniu ojczyzny w godzinie potrzeby.
Dodajmy, że sztuka ma bardzo piękne dialogi, niektóre sprawy są zarysowane bardzo cienką kreską, jak choćby wzajemne oskarżenia o "odwiedziny" obcych osób Berty i Beatrycze. Żadnej łopatologii, żadnych jawnych oskarżeń, a tylko błyskotliwa rozmowa, krótkie kwestie, wymiana myśli i słów na miarę talentu wielkiego pisarza.
Aktorzy krakowscy dorównali tekstowi, szczególnie Anna Dymna. Jako Berta była przekonująca, powściągliwa, chwilami nawet chłodna, a jednak pełna prawdziwego uczucia do swego męża - Dicka.
Kazimierz Kutz nie po raz pierwszy udowodnił, że jest reżyserem inteligentnym, potrafiącym poprowadzić aktorów dyskretnie, a także umiejętnie punktującym akcenty w sztuce szczególnie ważne.
Tak więc znów poniedziałkowy teatr TV dał nam ważny spektakl udowadniając, że jest najlepszy ze wszystkich scen telewizyjnych.