Artykuły

Mit i rzeczywistość

"Orfeusz i Eurydyka" w Filharmonii Poznańskiej i w Operze Krakowskiej. Pisze Tomasz Cyz w Tygodniku Powszechnym.

Według jednej z wersji mitu Orfeusz po powtórnej śmierci Eurydyki przestał interesować się kobietami, kochał młodych chłopców; z zazdrości i zemsty rozszarpały go trackie menady. Z jego ciała, jak pisał Roberto Calasso, "pozostała tylko głowa, która płynęła bystrym nurtem rzeki kierującej się ku dolinie i wciąż jeszcze śpiewała".

Obie wersje "Orfeusza i Eurydyki" Glucka ("włoska" z 1767 roku i "francuska" z 1774) kończą się apoteozą miłości, ponownym połączeniem ukochanych. Premiera dzieła odbyła się w Wiedniu, w dzień imienin cesarza Franciszka I; nieszczęśliwe zakończenie zostałoby zapewne potraktowane jako nietakt. Pojawia się oczywiście pytanie: jakie będzie to szczęście małżonków? Jest i drugie: jak zginęła Eurydyka? W libretcie nie ma cienia informacji na ten temat. Na te pytania odpowiedzieć może teatr.

W Krakowie na scenie stoi kilka zielonych kolumn, z tyłu widać schody. Na środku prostokąt, nagrobek z wyrytym po grecku imieniem Eurydyki, obok - harfa, współczesna, symfoniczna. Przy niej klęczy Orfeusz, w czarnym garniturze i białej koszuli. Podczas uwertury (i syku sztucznego dymu) zza kolumn wychodzą liczne postaci we współczesnych strojach: państwo młodzi, rodzice, goście ustawiają się jak do zdjęcia, wszystko w zwolnionym tempie. Ten rodzaj ruchu wprowadza ciekawy element odrealnienia, ale nie zostaje, niestety, pozbawiony rodzajowości, trąci coraz mocniej banałem i groteską.

Orfeusz wyciąga pistolet, zmierza w kierunku świętujących. Kim są? Być może to reminiscencja z przeszłości, panna młoda to Eurydyka, obok niej... Właśnie. Obok niej stoi mężczyzna, wysoki, postawny, ubrany w odświętny biały garnitur. Inaczej niż Orfeusz. Może Orfeusz i Eurydyka byli kochankami, ona jednak miała poślubić innego, on, z zazdrości, zabił ją w dniu jej ślubu, a teraz rozpacza. Za moment świętujący znikną, by pojawić się już jako chór lamentujący nad grobem Eurydyki. Podchodzą do Orfeusza, poklepują po ramieniu, jednoczą się w bólu i stracie. Na tle ich śpiewu rozlega się słynna introdukcja Orfeusza (powtórzone kilkakrotnie "Euridice!"). A więc jednak nie ma innego...

Orfeusz prosi, by odeszli, chce zostać sam. Rozpacz sięga szczytu. Wyciąga ponownie pistolet, ale zjawia się Amor. Ma czerwoną obcisłą suknię, długi szal-welon w tym samym kolorze, błyszczące złote włosy, roześmianą twarz.

W Poznaniu zaczęło się tradycyjnie. Na pustą scenę filharmonii weszli muzycy, instrumentaliści i chórzyści, po nich dyrygent. Rozległy się brawa, pierwsze dźwięki uwertury - radosne, szczęśliwe. (Zapomniałem dodać, że w Krakowie dokonano nieobojętnej zmiany: uwerturą był baletowy fragment z II aktu obecny tylko w francuskiej wersji dzieła, poprzedzający przejście Orfeusza z Tartaru do Elizjum. Bardzo znaczący. To chaconna, którą Gluck przepisał zresztą z innego swojego dzieła, z baletu "Don Juan". W Krakowie, niestety, nie świadczył o niczym. W Poznaniu, jak Pan Bóg - i pan Gluck - przykazał, początek był żywiołowy, ale za moment nikomu nie było już do śmiechu.)

Kiedy rozległ się pierwszy lament chóru, z boku, z prawej strony, na salę weszła Ewa Podleś, Orfeusz. W czarnym garniturze, złotej błyszczącej koszuli. Szła, wolno, z bólem, wreszcie pierwszy raz krzyknęła ("Euridice!"). Jakby z otchłani, de profundis, potężnie, jakby rozpaczał jeden z gigantów. Kilka kroków i krzyk drugi, i trzeci. Wreszcie śpiewaczka stanęła na swoim tradycyjnym miejscu, ale później okazało się, że to nie koniec inscenizacji. Pod koniec drugiego aktu, kiedy Orfeusz jest już w Elizjum, słychać śpiew jednej z błogosławionych dusz. Jest lekką mgiełką, roztacza powabny urok.

W Poznaniu wykonała go Iwona Hossa-Derewecka, późniejsza Eurydyka. Stała gdzieś w tle, w okolicach chóru. Za moment, już w trzecim akcie, przeszła do przodu, stanęła za Ewą Podleś, za Orfeuszem. Jakby oczekiwała na jego spojrzenie. Orfeusz co chwila dotykał delikatnie dłoni Eurydyki, brał ją w swoją, jakby chciał jeszcze mocniej dać jej do zrozumienia, że jest, że ją prowadzi do nowego życia. Ewa Podleś była prawdziwie genialna: pogrążona w rozpaczy, za chwilę w niekłamanym szczęściu. W jej śpiewie nie było cienia fałszu, w jej "koncertowej" grze (tak, to była gra!) - ani chwili słabości.

Najbardziej niezwykły był dialog z trzeciego aktu: wątpiąca w miłość kochanka Eurydyka, przed nią Orfeusz rozdarty pomiędzy nakazem bogów a rozpaczą ukochanej. Iwona Hossa-Derewecka stała tuż za Ewą Podleś, tak, by Orfeusz czuł oddech Eurydyki. Ale nie było w tym nic niestosownego, niedyskretnego. Wręcz przeciwnie. Nagle Orfeusz się odwrócił. Hossa-Derewecka wyśpiewała ostatnie frazy półgłosem, najdelikatniej jak się da, i subtelnie osunęła się na krzesło. Obie śpiewaczki łączyła jakby niewidzialna struna, która rezonowała pięknymi emocjami. W pozornie tradycyjnej filharmonijnej sytuacji objawił się teatr w całej swojej tajemnicy.

W Krakowie nawet przez chwilę nie było tak pięknie. W Elizjum Orfeusz i Eurydyka kłócili się jak kuchenni małżonkowie. W Tartarze głupkowato upstrzony ptasimi maskami balet skakał - nie tańczył, śmieszył - nie przerażał. Na dodatek Alicja Węgorzewska-Whiskerd była przeziębiona i Orfeusz nie mógł wykazać się swym wokalnym kunsztem. Według mitu był przecież pierwszym śpiewakiem i kitarzystą: skały i drzewa szły za nim, zwierzęta gromadziły się, by go słuchać, drapieżniki uspokajały się, a dzicy ludzie łagodnieli. Jeśli ktoś po krakowskiej inscenizacji złagodnieje, to ręka w górę. Już widzę ten las rąk. Chyba że to bachantki, które Dionizos, po rozszarpaniu Orfeusza, zamienił w dęby...

Również muzycznie krakowskie wykonanie pozostawiło sporo do życzenia. W Poznaniu, pod batutą Grzegorza Nowaka, dobrze grała filharmonijna orkiestra, świetnie śpiewał operowy chór (niewątpliwie najlepszy w Polsce). Był tylko jeden minus: wykonująca partię Amora Gabriella Costa. Młoda, urodziwa, mogłaby zostać prawdziwą gwiazdą. Niestety, nie ma pięknego głosu, nawet troszkę skrzeczy. Na poznańskiej scenie zachowywała się jak kukiełka, tyle że pozbawiona lalkarza. Gdybym był bachantką, rozszarpałbym śpiewaczkę na strzępy. Na szczęście nie jestem aż tak szalony.

Na zdjęciu: "Orfeusz i Eurydyka" w Operze Krakowskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji