Artykuły

"Niemcy" znów aktualni

"Niemcy" - to już dziś klasyka współczesna. Najlepsza sztuka powojennej polskiej dramaturgii - opinia jest w tej sprawie dość jednomyślna. Obecne przedstawienie w Teatrze Narodowym jest spektaklem w pewnym sensie jubileuszowym: to 25 polska premiera sztuki. Warto więc z tej okazji zastanowić się nad tym, czemu zawdzięcza ona swą długowieczność, dlaczego wytrzymała próbę czasu lepiej od innych utworów swojego czasu?

Nie będę dziś wdawał się w analizę wartości artystycznej dramatu. Napisano już o tym dostateczną ilość esejów i recenzji. Pragnę natomiast uwydatnić walory sensu "Niemców", wartość poznawczą i dalekowzroczność spojrzenia sztuki na ludzkie sprawy naszych czasów. W tym tkwi bowiem, moim zdaniem, główna siła utworu.

Był czas, kiedy usiłowano nadać "Niemcom" doraźnie aktualny sens. Skłoniono nawet autora do napisania Epilogu, który zmierzał w tym kierunku. Dziś gra się ją już bez tego "obcego ciała" i widać teraz wyraźnie, jak mało był on z nią związany.

Czas przyznał rację Kruczkowskiemu nie tylko w tej sprawie. Po premierze w roku 1949 zarzucano mu, że wybrał na bohatera sztuki postać nietypową, że problem nie jest dla spraw niemieckich "reprezentatywny". Zarzucano mu, że nie ma w jego sztuce niemieckiego proletariatu i walki, jaką toczył on z hitleryzmem.

Analiza socjologiczna i polityczna Kruczkowskiego okazała się trafna. dziś, kiedy problem niemiecki stoi znów w centrum zainteresowania całego świata, stając się po raz trzeci już w ciągu jednego stulecia "najbardziej zapalną sprawą Europy", nie sposób nie ponowić pytania, jakie postawił sobie Leon Kruczkowski pisząc tę sztukę w roku 1949. Dlaczego właśnie Niemcy? Dlaczego oni? I oto okazuje się, że odpowiedź, jakiej udzielił autor "Niemców" na to pytanie w stosunku do epoki hitleryzmu "pasuje" jak ulał do naszych czasów, kiedy w Niemczech zachodnich odwetowcy i rnilitaryści, niemieccy nacjonaliści i faszyści panoszą się coraz bardziej bezceremonialnie właśnie dzięki bierności takich "uczciwych ludzi", jak profesor Sonnenbruch. To oni ułatwiali zwycięstwa hitlerowcom, to oni dziś przypatrują się obojętnie odbudowie Wehrmachtu, staraniom o zaopatrzenie go w broń atomową, to oni wybierają do parlamentu Adenauerów, Straussów i innych orędowników niemieckiego szowinizmu i zaborczości.

"Sonnenbruchowie byli nie tylko na katedrach uniwersyteckich - pisze Kruczkowski - pilnowali również pieców hutniczych i stali przy obrabiarkach".

Dodajmy do tego: nie tylko stali, ale stoją tam po dziś dzień. I dlatego trzeba też zgodzić się z Kruczkowskim, kiedy pisze z żalem: "Dzisiaj, niestety, aktualność sporu między Petersem a Sonnenbruchem - choć w odmienionej znacznie scenerii - odżywa na nowo. Problem "sonnenbruchizmu" czyli połowiczności sumienia, tzn. uchylania się wielu uczciwych i porządnych ludzi od współodpowiedzialności za wynik toczących się zmagań między siłami Wojny i pokoju - czyli, w konsekwencji, popierania zbrodni tam, gdzie ona się przygotowuje: ten problem znowu gwałtownie narasta w centrum Europy, w kraju, gdzie pod komendą byłych hitlerowskich generałów odbudowuje się niemiecki militaryzm, a nawet coraz zuchwalej żąda się dla niego również broni atomowej".

Co prawda jest pewna zasadnicza różnica w stosunku do sytuacji z roku 1939: za Odrą istnieje dziś demokratyczne państwo niemieckie, Niemiecka Republika Demokratyczna, z którą graniczy Polska. Ale dalej za Łabą sprawdza się niestety sztuka Kruczkowskiego w pełni i trudno nie skojarzyć sobie z wydarzeniami w NRF tego, co dzieje się na scenie w czasie przedstawienia "Niemców".

Oglądałem już chyba około 10 przedstawień tej sztuki. Za każdym razem ciekawi mnie więc coraz bardziej, co nowego wniesie nowa inscenizacja i jak wypadną poszczególne role w ujęciu innych aktorów. Tym razem doznałem w 'Teatrze Narodowym bardzo różnorodnych wrażeń.

Reżyser sztuki JÓZEF WYSZOMIRSKI położył główny nacisk na wydobycie jej filozoficznego i politycznego nurtu. Mniej interesowały go zdarzenia i akcja. Tempo było wolne, myśli docierały dobrze do widowni, natomiast żywość przedstawienia chwilami szwankowała. Dlatego najgorzej wypadł akt pierwszy. Do niepowodzenia tego aktu przyczyniła się wreszcie także słaba gra aktorów. Można było wśród nich dostrzec tylko TADEUSZA BARTOSIKA (Hoppe), WŁODZIMIERZA KMICIKA (Juryś), IGORA ŚM1AŁOWSKIEGO (oficer Wehrmachtu) i HANNĘ ZEMBRZUSKĄ (Ruth), która zresztą zagrała znacznie lepiej w aktach następnych. GRAŻYNA STANISZEWSKA była zbyt słowiańską Fanchette, z męczeńskim wyrazem twarzy.

Lepiej zaprezentował się akt drugi, a im dalej, tym przedstawienie stawało się ciekawsze. Zawdzięczać to należy w dużej mierze JANOWI KRECZMAROWI, który czuł się znakomicie w roli profesora Sonnenbrucha, był prawdziwy w każdym calu, wraz ze swymi skrupułami i wahaniami, czystymi rękami i niezdolnością do czynu. Był też ozdobą przedstawienia, podając doskonale myślową zawartość tekstu.

Kulminacyjnym punktem sztuki stała się jej scena końcowa: rozmowa profesora Sonnenbrucha z Petersem. Bardzo dobrym pomysłem inscenizacyjnym było wyodrębnienie jej z tekstu, przestawienie na sam koniec sztuki, zrobienie z niej epilogu, rozegranego na pustej scenie. Ten pomysł jest doskonały i trzeba go chyba zachować w dalszych inscenizacjach "Niemców".

Do sformułowania tego wniosku pomogła mi gra MIECZYSŁAWA MILECKIEGO (Peters). W ostatniej rozmowie z profesorem miał on coś z ducha. Był trochę nierealny, jakby z "czwartego wymiaru", kiedy znikał zanurzając się w ciemną otchłań "niemieckiej nocy". Ale był też mocny, stanowczy, zdecydowany w replikach i bardzo ładnie prowadził dialog z Kreczmarem. Znacznie gorzej wypadł w realistycznej części sztuki, kiedy zjawia się w salonie Sonnenbruchów jakiś dziwnie słaby, miękki, prawie - histeryczny, wyczerpany nie tylko fizycznie, ale i moralnie.

To były dwa jasne punkty przedstawienia, zdecydowanie lepsze od ujęcia tych ról w dotychczasowych polskich przedstawieniach. A reszta? Interesująco zarysowała postać Ruth HANNA ZEMBRZUSKĄ. Była zupełnie inna, niż Szaflarska, Eichlerówna, Castori czy Mikołajska. Dysponując bardzo dobrymi warunkami zewnętrznymi zagrała tę rolę na jednym prawie tonie: mocno żyć! To ją pociągało, to było główną pobudką jej działania. Zapewne grała dziewczynę na swój sposób szlachetną i bardzo odważną, ole bardzo jeszcze niedojrzałą, młodzieńczo przekorną. Kto wie, czy takie odczytanie roli nie jest najbliższe intencjom autora. W każdym razie kiedy Ruth mówi w tym przedstawieniu, że nic jej nie obchodzą poglądy Petersa i to, o co on walczy, brzmi to w ustach Zembrzuskiej absolutnie wiarogodnie.

Spośród innych aktorów spektaklu wymienić jeszcze należy wyrazistą JOANNĘ WALTERÓWNĘ (Liesel) oraz ZOFIĘ TYMOWSKĄ w roli podstarzałej Walkirii, Berty. MIECZYSŁAW KALENIK nie poradził sobie, niestety, z rolą Untersturmfuhrera Willego. Był raczej śmieszny, niż groźny, raczej nawet sympatyczny, niż odrażający.

Profesor Sonnenbruch żyje dziś w NRF. Nie przeniósł się (jak tego chciał Epilog "Niemców") do NRD, lecz wykłada pewno nadal w Getyndze. W roku 1963 obchodzić będzie 50-lecie swej pracy naukowej. I znowu jest pupilkiem władz, choć wśród swych domowników lubi sobie popsioczyć i pourągać. On, Olimpijczyk o czystych rękach, podróżuje teraz wiele po zachodniej Europie, w której czuje się jak u siebie w domu. Na ten jego jubileusz przyjadą już koledzy z Paryża, Londynu, Nowego Jorku i Rzymu. Hoppe nie jest już także policjantem w Generalnej Guberni. Wrócił na swoje stanowisko w instytucie i nadal uwielbia pana profesora, który jest dla niego uosobieniem ideału niemieckiego mędrca. Willi urządzi się doskonale w kraju "cudu gospodarczego" i zrobił z pomocą swych przyjaciół z SS karierę polityczną. Był przecież dzielnym oficerem frontowym, zdobył odznaczenie bojowe, zachowywał się niezłomnie, a w razie potrzeb może się także powołać na bohaterską śmierć siostry, która zginęła pomagając antyfaszyście. Jest teraz oczywiście "demokratą" zachodniego typu, takich "demokratów" z hitlerowską przeszłością ceni w NRF najwyżej. Dogadał się nawet jakoś ze "starszym panem", którego wszyscy tak powszechnie szanują, i który jest rektorem uniwersytetu Getyndze, a mówi się nawet o tym, że mógłby zająć wysokie stanowisko państwowe. Gdyby tylko zechciał...

Władze z Bonn wykorzystują znowu jego odkrycia naukowe dla celów wojennych Dla przygotowań "obronnych". Tak jak kiedyś władze III Rzeszy. Tylko, że pan profesor znowu nic o tym nie wie nawet nie chce wiedzieć. Czasem przypomina mu o tamtych sprawach list profesora Petersa z NRD, lub kwiaty, jakie tamten dawny uczeń asystent posyła na grób Ruth. Ale stara się o tym jak najszybciej zapomnieć...

Czy mogłoby dziś tak być? Chyba tak. A swoją drogą warto kiedyś zachęcić Leona Kruczkowskiego, aby napisał drugą część "Niemców", która rozgrywałaby się współcześnie. Jej bohaterowie już u nas tak znanymi postaciami, że z ogromną ciekawością spotkalibyśmy się z nimi na scenie w nowych, zmienionych warunkach. Co chyba także świadczy o tym, jak głęboko tkwi już ta sztuka w naszym dorobku literackim i naszym życiu kulturalnym.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji