Artykuły

Artysta (nie)spelniony

"Aktor" - tytuł najprostszy, bezczelny, buńczuczny. Jednak w toku rozmowy z Michałem Komarem okazuje się, ze Wojciech Pszoniak ma prawo swą książkę tak zatytułować - pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

Można powiedzieć patetycznie - Wojciech Pszoniak nosi piętno swych wielkich ról. Moryc Welt, Robespierre, Korczak, kreacje w spektaklach Konrada Swinarskiego, Andrzeja Wajdy, Zygmunta Hubnera. Całkiem zasłużone miano artysty wybitnego, jednego z trójki z "Ziemi obiecanej" - tych, dla których Polska stała się za ciasna, więc stanęły przed nimi otworem najpierw francuski teatr i film, potem cała Europa.

Można powiedzieć prościej - oszałamiający sukces Pszoniaka uczynił z niego niewolnika. Znaczenia wymienionych już ról nikt nie mógł kwestionować, błyskawicznej kariery i zagranicznych splendorów również. Tyle tylko, że przynajmniej z polskiej perspektywy kogoś, kto polskie kino i teatr obserwuje mniej więcej od dwóch dekad, była to wielkość raz zdobyta i na zawsze zadekretowana. Legendarne przedstawienia Swinarskiego ("Klątwa", "Sen nocy letniej", "Wszystko dobre, co się dobrze kończy") to jest końcówka lat 60. i początek 70., "Biesy" Wajdy - rok 1971, jego "Sprawa Dantona" - 1975, "Lot nad kukułczym gniazdem" w reżyserii Hübnera powstał dwa lata później, kiedy po "Ziemi obiecanej" Pszoniak był u absolutnego szczytu formy. A potem? Genialny Robespierre w "Dantonie" Wajdy, rozjaśniony wewnętrznym światłem, po ludzku heroiczny doktor Korczak z jego późniejszego filmu. Sensacją stał się jego powrót do warszawskiego Teatru Powszechnego, gdzie zagrał tytułowego Garderobianego w sztuce Ronalda Harwooda, inscenizowanej przez Hübnera. A jednak tam po raz kolejny można się było przekonać, że bardziej od ruchu uwagę przykuwa trwanie, a słowa przegrywają z milczeniem. Sira grał bowiem Zbigniew Zapasiewicz i chociaż obu znakomitych wykonawców połączyło szlachetne partnerowanie, właśnie do niego należał przede wszystkim ten seans. A potem ileś ról z rzadka głównych, a częściej drugiego planu, które oglądało się z satysfakcją, ale i świadomością, że dla artysty klasy Wojciecha Pszoniaka są jak strzepnięcie kurzu z marynarki.

W kinie w "Bajlandzie" Dederki, w "Nadziei" Muchy, ostatnio w "Mniejszym złu" Morgensterna. W teatrze sprawa jest bardziej skomplikowana. Pamiętam, z jaką lekkością i wyczuciem specyfiki francuskiej wyrafinowanej farsy wcielił się Pszoniak w Pignona - owego dobrodusznego idiotę z "Kolacji dla głupca" w warszawskim Ateneum. To była wyższa szkoła jazdy. Widziałem potem w tej samej partii w filmie "Plotka" świetnego Daniela Auteuila - Pszoniak z pewnością nie był gorszy. Potem zaś przyszedł "Belfer", monodram, z którym aktor zjeździł pół Polski - popis czysto gwiazdorski. Zdawało się, że dawny Robespierre marnuje talent i siłę na błyskotki pośredniego gatunku, w dodatku do cna jest zachwycony władzą nad zakochaną w nim, przybyszu z paryskich salonów, publicznością. Apetyty wzbudził udział Pszoniaka w "Waszej ekscelencji" Dostojewskiego, przygotowanej przez Izabelę Cywińską we Współczesnym. Tym razem mocy zabrakło całemu przedstawieniu, a aktor skupił się na technicznych trikach, jakby na oczach widzów ćwiczył zdolność scenicznej transformacji. Wreszcie niedawny wieczór poświęcony Mrożkowi we Współczesnym i Pszoniak czytający listy Adama Tarna. Może to tylko złudne wrażenie, ale robił to z mniejszą siłą niż wcielający się w rolę Mrożka Andrzej Zieliński. Zatem zadyszka? Nie, to nie to.

Powiem uczciwie, po wydanej właśnie książce "Aktor", czyli rozmowie rzece, jaką z Pszoniakiem przeprowadził Michał Komar, nie obiecywałem sobie zbyt wiele. To będzie pomnik wzniesiony samemu sobie, manifestacja samozadowolenia rozpieszczonego artysty, potok słów gładkich i niewiele znaczących - przypuszczałem. Zdziwiłem się. Po lekturze "Aktora" Wojciech Pszoniak wydaje mi się twórcą, który sam dla siebie pozostaje zagadką. Owszem, zna własne miejsce w szeregu i jest o sobie dobrego zdania, ale nie zwalnia go to z obowiązku trzeźwej samooceny. Nasz ogląd jego dokonań nie może być pełny, bowiem nie znamy przecież francuskich ról aktora. Nie powstawały jak największe kreacje na świeczniku Comedie Francaise i nie odwiedzały Polski. A jednak pozycja Pszoniaka w tamtejszym obiegu jest niepodważalna, nigdy nie skarżył się także na brak propozycji.

"Aktor" próbuje odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule książki: czym mianowicie jest aktorstwo? Czyni to poprzez anegdoty, opisy sposobu pracy Swinarskiego, Wajdy, Hübnera, a więc tych twórców, którzy dzisiejszego i dawnego Pszoniaka ulepili. Odpowiedzi te nie są być może odkrywcze, nie jest to rzecz na miarę "Spotkań teatralnych" Tadeusza Łomnickiego ani "Pejzażu" napisanego przez Maję Komorowską i Barbarę Osterloff. Jednak już one wystarczają, by zadać kłam powszechnemu przekonaniu, że aktorska konsekracja przyszła Pszoniakowi tak łatwo. Przeciwnie - okupiona była zwątpieniami, chwilami słabości, a czasem wykuta zwykłym sprytem. Dlatego portret bohatera zaskakuje, wymyka się efektownie brzmiącym formułkom. Po "Aktorze" inaczej patrzy się na aktora Pszoniaka. Sukces przestaje mieć tak słodki smak, a sam Wojciech Pszoniak wydaje się artystą niedokończonym, wciąż czekającym na kolejne szanse, powtórkę z Wierchowieńskiego, Puka, Korczaka. Nie wiem, czy o to chodziło bohaterowi "Aktora", ale jego opowieść o sobie samym układa mi się w portret artysty niespełnionego. Tak czy inaczej przynosi to satysfakcję. Każe na nowo otwierać sztukę Wojciecha Pszoniaka, wierzyć, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji