Artykuły

Co tu do śmiechu?

Można się nie dziwić, że Tadeuszowi Różewiczowi po latach gniewu, czego owocem była "Kartoteka", pogardy wyrażonej w "Grupie Laokoona", ironii z "Życia na czworakach", przyszła ochota napisać głupteryjkę "Białe małżeństwo". Normalne zjawisko stopniowego zaniku bojowości pisarskiej w miarę sukcesów i upływu lat.

Pisząc taką głupteryjkę, do czego każdy ma prawo, wybrał najłatwiejszą drogę, jaką sobie można wyobrazić, to znaczy odniósł się do wyobraźni i słownictwa piętnastoletnich sztubaków, apelując tym samym do zdziecinniałych starych byków na widowni. Po tym wstępie już domyślacie się, że aurą "Białego małżeństwa" są infantylne obscoena przemieszane jak deszcz ze śniegiem z koprolalią.

Nie znaczy to, żeby posądzać Różewicza o pornografię, której celem są tanie podniety, znamienne dla impotentów. Różewicz użył tych motywów, żeby je trochę wyśmiać, i naszpikował rzecz ostrymi dowcipami. Wystawienie tej sztuki w Teatrze Małym wydaje mi się w rezultacie wykpieniem tych widzów, którzy spodziewając się polskiego "Hair" czy "Oh, Calcutta" zobaczyli trochę ubożuchnych strip-teasów i półstrip-teasów z zaścianka, przy których odpowiednie występy madame Chanel w "Adrii" w kabarecie Prutkowskiego "Frico" są szczytem pomysłowości.

Dla Różewicza jest znamienna krańcowa ustępliwość względem inscenizatorów. Zostawia im zupełną carte blanche, z czego przy tym mariage blanche mogli korzystać reżyser Tadeusz Minc i scenograf Andrzej Sadowski tak, że trudno jest ustalić odpowiedzialność któregokolwiek z nich oddzielnie za to i owo, tudzież ostateczny efekt.

OBSADA jest mocna. Bohdana Majda i Małgorzata Lorentowicz są jak stworzone do kreowania postaci Matki i Ciotki, rodem literackim prosto ze sztuk Zapolskiej. Seweryn Butrym gra Dziadka zidiociałego jak Dulski, choć w innym kierunku. Obsesja jego nie jest cygaro schowane na szafie, ale pończocha fertycznej wnuczki, z czego łacno domyślamy się, że jest fetyszystą. W sztuce (względnie przedstawieniu) nie brak odnośników do "Moralności Pani Dulskiej". Długi czas wydaje się nam, że mamy do czynienia z Melą i Hesią pod pseudonimami Bianki i Pauliny. Grająca witalną Paulinkę Barbara Sułkowska w pełni to wykorzystuje, zaś grająca Biankę (czyli odpowiednik Meli) Anna Chodakowska wyraźnie na siłę podporządkowuje się zadaniom sprzecznym z predyspozycjami tej urodzonej tragiczki. Dopiero pod koniec zaczynamy się domyślać, że szło tu także o coś nie do śmiechu w tej roli, ale domyślanie się jest także na siłę. Natomiast Krzysztof Wakuliński z polotem gra wstydliwego amanta i niefortunnego młodożeńca Beniamina, wystrychniętego na dudka przez los. Jego rasowa komediowość, sprawność taneczna i wdzięk niosą ulgę w przedstawieniu, które w sumie jest przyciężkie, zwłaszcza w końcowym dowcipie.

GDY małżeństwo dwojga skromnych, skontrastowanych z obleśnym otoczeniem, ma się okazać "nie skonsumowane" (naukowo po łacinie brzmi to "ratum sed non consumatum") została wybrana przyczyna najmniej zabawna ze wszystkich możliwych jak: niedopasowanie, waginizm, czyli nadmierna lękliwość, frygidyzm, czyli kompletna oziębłość panny młodej, homoseksualizm pana młodego, wreszcie czysty przypadek, albo spiętrzenie przypadków. Tą wybraną, a najmniej zabawną z przyczyn staje się to, że małżonka okazuje się hermafrodytą. Wiadomo - ludzkie nieszczęście, znane w genetyce. A to ci jest z czego się uśmiać!

Kiedy przed wojną po pewnym weselu przy ul. Solec wybijając szybę w oknie wyskoczył na chodnik w kalesonach i jednym pantoflu facet, wołając: "Oj, ona jest hermafrodytą!" było więcej śmiechu, zresztą także niestety bardzo trywialnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji