Artykuły

Sezon warszawski

Dla mnie trwał on pięć pracowitych tygodni. W nieocenionym warszawskim azylu, czyli w nagrzanej od majowych upałów mansardzie przy ul. Foksal, tłumaczyłem cykl opowiadań D. H. Lawrence'a (znanego starszym czytelnikom jako autor słynnego niegdyś "Kochanka Lady Chatterley"), a równocześnie starałem się, śledzić to, co ciekawsze w życiu artystycznym stolicy, a z czym brak czasu nie zawsze pozwolił mi się zapoznać osobiście, choć pewnym pokusom - o których niżej - nie potrafiłem się oprzeć. Zresztą fala upałów nie zachęcała do brania udziału w imprezach, funkcjonujących w zamkniętych i dusznych pomieszczeniach.

Z tego punktu widzenia szatańskim niemal pomysłem było wystawienie przez Teatr "Studio" słynnej sztuki Petera Weissa pt. "Męczeństwo i śmierć Jean Paul Marata, przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierownictwem pana de Sade". Tytuł przydługi, ale była kiedyś moda na takie przydługie tytuły. Pamiętam tę sztukę sprzed lat, wystawiał ją teatr "Ateneum" w inscenizacji i reżyserii Konrada Swinarskiego. Inscenizację wynoszono wtedy pod niebiosa. Toteż aktem niejakiej odwagi było wznowienie sztuki przez Marka Walczewskiego w jego własnej, nowej wersji inscenizacyjnej i reżyserskiej. A dlaczego uważam, że pomysł był - na okres upałów - szatański?

Ponieważ Walczewski wystawił "Marat/Sade'a" (jak w skrócie nazywa się tę sztukę) nie na normalnej scenie "Studia", lecz w kameralnej i wyjątkowo dusznej sali malarni teatru na piątym piętrze, tuż pod rozgrzanym do białości dachem. Samo wysiedzenie w tym straszliwym lokalu wymagało pewnego bohaterstwa. Wytrzymałem do przerwy. Potem niestety, załamałem się i wyszedłem, nie zobaczywszy już, jak Małgorzata Niemirska grająca Charlotte Corday zabija Antoniego Pszoniaka grającego Marata (w wannie). Postanowiłem obejrzeć ten spektakl powtórnie w jakiś dzień chłodniejszy. Wyszedłem zresztą z żalem, i pełen podziwu dla męczeństwa wszystkich aktorów, a także szacunku dla Marka Walczewskiego (grającego Sade'a) i Małgorzaty Niemirskiej, których oboje zaliczam do moich wielkich aktorskich sympatii. Lecz w tych warunkach nie byłem nawet zdolny ocenić ich niewątpliwego kunsztu.

Za to na "Hamlecie" Szekspira (przekład Jerzego S. Sito, inscenizacja i reżyseria Janusza Warmińskiego, teatr "Ateneum") wysiedziałem do końca. Ten spektakl cieszy się w Warszawie bardzo dobrą opinią. Szedłem więc do teatru, oczekując licznych satysfakcji i... rozczarowałem się. Robota Warmińskiego jest wprawdzie doskonała, ale najdoskonalszy inscenizator i reżyser niewiele może zdziałać - zwłaszcza w "Hamlecie" - bez aktorów. Zapewne, jest w tym spektaklu imponująca Królowa - Aleksandra Sląska jest świetny Poloniusz - Henryk Machalica, jest zawsze znakomita Zofia Kucówna w pięknym epizodzie Królowej - Aktorki. Ale czy można wystawiać "Hamleta" bez... Hamleta?

Niestety - Jerzy Kryszak (znany nam zresztą z Krakowa) nie stanął na wysokości zadania. Ani głosowo, ani aktorsko. Był przerysowany, przekrzyczany, a jego szaleństwo bliższe było błazeństwu. Przykro mi to pisać, bo w tym młodym, człowieku z pewnością jest materiał na dobrego aktora. Ale na Hamleta - za wcześnie. Gwoli sprawiedliwości przyznaję, że ta moja opinia jest dość odosobniona. Szerokiej publiczności Kryszak się podoba.

Jeszcze jednego krakowskiego aktora, tym razem świetnego, ogląda Warszawa teraz na ekranie. Być może red. Władysław Cybulski będzie miał wkrótce sposobność napisać o "Wielkim Szu", filmie Sylwestra Chęcińskiego, w którym Jan Nowicki gra rolę tytułową: nieprześcignionego szulera-pokerzysty. Gra ją brawurowo, a cały film - reklamowany jako "sensacyjny" - nie jest pozbawiony tzw. głębszej myśli. A także dodatkowych atrakcji, do których z pewnością należy piękny akt Grażyny Szapołowskiej, ukazany - niestety - tylko w czołówce.

Ale nie chcę tu zapuszczać się na teren red. Cybulskiego. Wymienię więc tylko tytuł innego filmu, który w tej chwili "robi kasę" w Warszawie. Jest nim "Butch Cassidy i Sundance Kid", amerykański western z udziałem Roberta Redforda i Paula Newmana, liryczna niemal (choć wyposażona w typowe westernowe atrybuty) opowieść o dwóch autentycznych - i sympatycznych - bandziorach z dawnego "Far-Westu".

Natomiast niestety nie robi kasy filmowe arcydzieło. Myślę o nakręconym w RFN filmie Bergmana "Z życia marionetek". Salę kina "Skarpa" odwiedza nieliczna tylko publiczność, a co gorzej, część jej wychodzi w czasie trwania seansu. Pozwala to snuć niewesołe refleksje na temat dojrzałości naszej kinowej widowni.

Widać Bergman wciąż jeszcze jest za trudny i choć zdawałoby się, że pewna sensacyjność fabuły i działająca na wyobraźnię ostrość niektórych scen z "Z życia marionetek" powinna być atrakcyjna dla wszystkich, dzieje się inaczej. Widocznie Bergman działa na wyobraźnię przede wszystkim intelektualną. A film - powtarzam - jest gorzkim wprawdzie i trochę przerażającym, lecz jednak - arcydziełem. Z pewnością rozwinie to twierdzenie red. Cybulski. Choć może się ze mną nie zgodzi?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji