Artykuły

W uczciwości wobec ludzi tkwi moja siła

KATARZYNA GRONIEC ma opinię artystki sławnej i niezależnej. O swoich kolejnych produkcjach koncertowych i płytowych decyduje sama i wybiera to, co najbardziej jej odpowiada. Założyła, wraz ze swoją menedżerką, firmę fonograficzną i jej samodzielność będzie teraz jeszcze większa.

Po sukcesach płyt "Mężczyźni", "Poste restante", "Emigrantka", "Przypadki", promuje swój najnowszy album "Listy Julii", na podstawie którego przygotowała recital. Jego premiera odbyła się na tegorocznym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Koncertuje z nim na terenie całego kraju, a w Warszawie gra w musicalu "Bagdad Cafe", w reżyserii Krystyny Jandy, gdzie ujawnia swoje nieznane oblicze aktorskie.

Słyszałem, że została pani szefową firmy fonograficznej "Adapter".

- Założyłam, wraz ze swoją menedżerką Magdą Fałkowską, firmę o nazwie "Adapter", która będzie zajmowała się organizacją koncertów. Zamierzamy z jej pomocą także wydawać płyty. Po co być zależnym od innych, skoro to samo można zrobić własnym sumptem?

Jak się pani czuje w roli bizneswoman?

- Nie mam nic wspólnego z takimi działaniami, bo w firmie mianowałam się dyrektorem artystycznym. Rozmawiamy na różne tematy, zadaję pytania, ale sprawami finansowymi zajmuje się Magda, która się lepiej na nich zna.

Na czym jeszcze polegają pani obowiązki?

- Jestem pomysłodawcą kolejnych posunięć artystycznych i wymyślam sposób ich realizacji.

Wspomaga was sztab ludzi?

- Nie. "Adapter" jest firmą dwuosobową. Wspomagamy siebie nawzajem.

W Kayaksie u Kayah pracuje 10 osób...

...a u nas tylko dwie, ale pracujemy tak, jakby nas było dziesięć.

Jak do tej pory, "Adapter" wydał tylko pani płyty.

- Nie mieliśmy jeszcze debiutu wydawniczego, ponieważ moja nowa płyta, "Listy Julii", była wydana wspólnie z małą firmą fonograficzną "Luna" z Wrocławia. Pieniądze pozyskaliśmy z różnych źródeł. Przegląd Piosenki Aktorskiej pomógł zrobić duży koncert, a Ministerstwo Kultury wspomogło finansowo. Jeszcze nie możemy się bogacić na tym przedsięwzięciu jako firma, bo tak to zostało zapisane prawnie.

Zamierzacie wydawać CD innych wykonawców?

- Myślimy o tym. Chciałybyśmy wydawać płyty artystów, którzy nam się podobają, i takich, o których będziemy mówić z dumą, że u nas nagrywali. Wspieramy koncertowo Jacka Bończyka, Edytę Jungowską, Ewę Konstancję Bułhak.

Jakie doświadczenia wyniosła pani ze współpracy z Sony Musie Polska?

- Dowiedziałam się, że najważniejsi są wykonawcy zagraniczni, w drugiej kolejności polscy, ale wyłącznie tacy, którzy przynoszą zyski. Że wydawanie kogoś takiego jak ja jest działaniem nieopłacalnym, choć może być prestiżowym. Po zmianach w kolejnych zarządach mój prestiż to rósł, to malał.

Decydując się na odejście z dużej firmy fonograficznej, podjęła pani dość odważną i ryzykowną decyzję.

- Byłam zmęczona przedłużającą się pseudowspółpracą. Rozeszliśmy się, ku zadowoleniu obu stron. Nie próbowałam przedłużyć kontraktu na dość marnych zasadach. Nie angażowano się w promocję moich płyt, a wynagrodzenie było wręcz żałosne.

Wcześniej podjęła pani równie ryzykowną decyzję o odejściu z Teatru Buffo. Czy dziś uważa pani, że decyzja była słuszna?

- Absolutnie tak. Za późno ją podjęłam, ale wcześniej nie starczyło mi odwagi. Im szybciej człowiek odpowiada sam za siebie, nie podczepiając się pod działania grupowe, tym szybciej dojrzewa do tego, czego naprawdę chce. Wie, co mu się podoba i kim jest.

Ale to ten teatr panią wykształcił.

- Nauczył mnie bardzo wiele. Przede wszystkim podstaw zawodu, ale nie pomógł w określeniu siebie.

Odwiedza pani Buffo jako widz na kolejnych premierach?

- Nie.

Jak to? Czyżby nie była pani zapraszana?

- Nie. Ale ja też nie wysyłam dyrekcji zaproszeń na swoje premiery. Udaliśmy się w tak różnych kierunkach, że moglibyśmy się nie zrozumieć.

W Buffo króluje już inna gwiazda, dyrektorowa Natasza Urbańska, i miałaby pani problemy z utrzymaniem swojej pozycji...

- Nie walczyłam nigdy o pozycję gwiazdorską w Buffo. Przez kilka ładnych lat siedziałyśmy z Nataszą w jednej garderobie i raczej nie odczułam parcia na przejęcie "stołka".

Jakie miejsce w tym teatrze zajmowała pani w okresie, gdy królowała tam Edyta Górniak?

- Edyta dublowała mnie w roli Anki, gdy byłam w ciąży. Nigdy się nie zaprzyjaźniłyśmy, ale na noże nie walczyłyśmy. Po urodzeniu córki miałam małą przerwę w pracy w teatrze i nie spieszyło mi się, żeby wracać do tej roli.

Dlaczego? To przecież kultowa rola, która przyniosła pani dużą popularność.

- "Metro" zostało przeniesione na inną, dużo mniejszą scenę, przez co spektakl dużo stracił. Zagrałam około tysiąca przedstawień i czułam, że pojawia się u mnie pewne zmęczenie materiału. Narodziła się niechęć do powielania tego, co było. Ponadto dla mnie on skończył się razem z opuszczeniem sceny Teatru Dramatycznego. Sceny, podkreślam, w całkiem innym wymiarze.

Dzisiaj Edyta Górniak rzadko śpiewa, nie nagrywa nowych piosenek, nie wydaje płyt. Pani - odwrotnie, nie schodzi ze scen i co rusz zaskakuje nas nową, niezwykłą płytą...

- Wydaje mi się, że każdy wybiera drogę najbliższą sercu. Edyta upodobała sobie role jurorki, mnie interesują inne rzeczy.

Trwa w mediach promocja "Listów Julii". To bardzo niszowa, trudna w odbiorze płyta. Raczej recital aktorski niż typowe piosenki do słuchania. Czytałem, że ten projekt pochłonął najwięcej czasu i energii ze wszystkich dotychczasowych.

- Pracowałam nad tą płytą półtora roku. Sama przetłumaczyłam teksty piosenek, co też zajęło mi sporo czasu. Trzeba było zdobyć prawa do utworów, na które długo czekaliśmy. Potem - nowe aranżacje do utworów nagranych przez Elvisa Costello w 1993 roku. Nie chciałam, żeby płyta brzmiała podobnie i żeby była oparta na kwartecie smyczkowym. Powielanie tego samego mija się z celem. W końcu Łukasz Damrych i Tomasz Kasiukiewicz rozpisali te przepiękne piosenki na siedmiu muzyków, w tym kwartet dęty, co dało nowe brzmienie, nową jakość. Wydaje mi się, że teraz brzmi bardziej nowocześnie i jest bardziej komunikatywna.

Dlaczego wybrała pani piosenki Costello, znanego muzyka rockowego, przecież z taką muzyką nigdy nie miała pani nic wspólnego?

- Pomimo że Elvis Costello jest rockowym, a nawet punkrockowym wokalistą, to nie jest zakwalifikowany do żadnej szuflady muzycznej, bo zagłębia się w różne stylistyki. Jest do tego fantastycznym kompozytorem. Tworzył najwyższej próby utwory, ocierające się o klasykę. Talent - niebywały. Człowiek - wyjątkowy!

A czy CD z jego piosenkami, to aby nie pani rodzaj fanaberii artystycznej.

- Fanaberii? Nie, jest to spełnienie marzeń. Odkąd usłyszałam jego płytę na początku lat 90., to później zawsze i wszędzie mi towarzyszyła. Słuchałam jej w samochodzie, aż pewnego dnia przyszło mi do głowy, że mogłabym te piosenki zaśpiewać.

Co najbardziej spodobało się pani w tym repertuarze?

- Wszechstronność i możliwość aktorskich działań. Te piosenki są listami ludzi w różnym wieku, opowiadających o wszelkiego rodzaju osobistych dramatach. Stylistycznie, bardzo połączone ze sobą, ale tematycznie - diametralnie różne.

Do dzisiaj słucha pani tej płyty w samochodzie?

- Nie, zrobiłam sobie przerwę, bo poczułam się zbyt przepełniona jej dźwiękami. Teraz niczego nie słucham. Muszę się... zresetować.

Jadąc na koncerty, sama prowadzi pani samochód, czy może ma pani kierowcę?

- Sama.

Dużo pani podróżuje?

- Bardzo dużo.

Nieustanne przemieszczanie się jest bardzo męczące, a przecież musi pani być w gotowości i w dobrej formie.

- Z formą bywa różnie, szczególnie w okresie jesiennym, gdy łatwo jest o przeziębienie. Ale lubię to robić.

Podobno najlepiej doładowuje się pani na Syberii, gdzie można iść i iść w nieskończoność i nie spotka się człowieka. Mnie by to przeraziło i zdołowało psychicznie, panią nie?

- Nie, ja najlepiej odpoczywam z dala od ludzi i na pewno nie w centrum handlowym.

Ja odwrotnie, uwielbiam wielkie centra handlowe...

- Ha, ha, ha... Naprawdę?

Słowo daję. Dlatego nie bardzo mogę uwierzyć, że pani tam była?!

- Byłam. Niestety, krótko, bo tylko trzy tygodnie. Pięknie było.

Z córką?

- Nie, sama. Najpierw ze znajomą, a później natknęłyśmy się na grupę fajnych ludzi z Polski i czasami się z nimi spotykałyśmy. Ale generalnie mój wyjazd miał na celu wyciszenie i zdystansowanie się od kłopotów i świata.

Jacy są tamtejsi ludzie?

- Bardzo biedni. Miasta syberyjskie to głównie drewniane zabudowania i żyje się w nich bardzo prosto, surowo i biednie. Ceny żywności są dość wysokie. Tylko wódka jest tania. Żeby nie mieć kłopotów z ewentualną frustracją ludzi, trzeba

ich po prostu upić i mieć problem z głowy. Największe wrażenie zrobiły na mnie wędrujące stada krów lub koni, które na łąki wychodzą same i same z nich wracają. Potem stoją pod bramą domostwa swoich właścicieli i czekają, żeby ktoś je wpuścił. Nikt ich nie pilnuje. Pasą się na tak ogromnych przestrzeniach, że nie ma takiej potrzeby.

Nie spotkała się pani oko w oko z dzikimi zwierzętami?

- Nie, ale miałam stracha, bo opowiadano o niedźwiedziach.

Mogłaby pani tam żyć?

- Nie wiem, czy na stałe, ale przez jakiś czas mogłabym. Życie jest tam bardzo ciężkie. Trzeba dużo siły, żeby przetrwać. Dzięki temu ludzie są bardziej otwarci, a istotne są ważne rzeczy, a nie pierdoły.

Przyznała się pani w jednym z wywiadów, że w ogóle nie ogląda telewizji. Rzeczywiście?

- Coś tam jednak oglądam, ale generalnie nudzi mnie ona.

Odcięcie się od środowiska i mediów, to rzadkość! Pani koleżanki i koledzy najczęściej są zorientowani w tej branży. Bacznie obserwują siebie nawzajem...

- Ja nie jestem i nie obserwuję, kto, z kim jest. Ale, z artystycznego punktu widzenia, jestem nieźle poinformowana. Ważna dla mnie jest wartość dodana tego zawodu.

Rzadko jest pani w mediach, mimo to sale na pani koncertach są pełne. Czemu pani to zawdzięcza?

- Myślę, że swojej konsekwencji, niebywaniu w mediach, a może temu, że kolejne płyty są na dobrym poziomie, że nie obniżam nigdy ustawionej poprzeczki, że niczego nie robię pod publiczkę. Ludzie, których serca udało mi się zdobyć, doceniają to. Co prawda, żadna z moich płyt nie była komercyjnym sukcesem, ale za to przysparzała mi dużo sympatii wśród odbiorców.

A dla jakiego odbiorcy pani śpiewa?

- Pyta pan, niczym firma fonograficzna...

...?

- Dla wrażliwego.

Przybywa pani publiczności, czy ubywa?

- Wydaje mi się, że moja publiczność to stała grupa ludzi.

Robić to, co się chce, a nie podążać za czymś obcym, to dla pani jedyny sposób na życie?

- Z pewnością nie udźwignęłabym psychicznie sytuacji, która wymagałaby ode mnie nagięcia się do czegoś, czego nie chcę robić. Nie mogłabym oszukiwać ludzi. Ten zawód i tak jest mocno stresujący, presja w nim jest ogromna! W uczciwości wobec ludzi tkwi moja siła. Nie zrobię niczego wbrew sobie.

Zauważyłem, że chociaż nie odpowiada pani kulturowa potrzeba szoku, czego przykładem jest działalność Marii Peszek, to na ostatniej płycie z lekkością i bez skrępowaniem używa pani brzydkich słów.

- Znam brzydsze. Marysia Peszek wydaje mi się bardzo ciekawą osobowością. Znalazła własny sposób na wyrażanie siebie i jeżeli jest to zgodne z jej potrzebą wewnętrzną, to można to określić jako fantastyczne, uczciwe podejście. Jest w niej ten rodzaj prawdy, odwagi i bez-kompromisowości, która bardzo mi się podoba.

Ma pani jeszcze jakieś artystyczne tęsknoty?

- Teraz chcę odpocząć. Zmagałam się z trudnym materiałem, który w odbiorze jest bardzo wymagający, i mam ochotę na coś lżejszego. Jeszcze nie wiem, na co, i daję sobie czas do końca roku, żeby odtajać, a potem, w naturalny sposób, znajdę coś, co znów mnie zafrapuje. Nie tęsknię za czymś konkretnym. Moje tęsknoty są długoterminowe. Bywa, że przechodzą w obawy, czy się aby nie wypalę, czy mnie to, co robię, nie znudzi, czy zawsze będę wykonywać swój zawód. Boję się rutyny, łatwizny, zmęczenia materiału.

Niedawno zagrała pani fantastyczną rolę w teatrze. Ta praca też spełniła jedną z pani tęsknot?

- Zagrałam w "Bagdad Cafe" w Teatrze Polonia Krystyny Jandy. Jest to forma musicalu. Przyjęłam tę propozycję, bo miałam ochotę na odskocznię od pracy nad "Listami Julii". Czasami chce mi się popracować z innymi ludźmi, od których nauczę się czegoś nowego. Gram, na pierwszy rzut oka, wredną, ciągle wściekłą, a tak naprawdę bezradną i samotną osobę, która została z trójką dzieci gdzieś na pustyni, a na głowie ma rozpadającą się kawiarnię i stację benzynową, do której zaglądają jedynie tirowcy. Z ciekawością powróciłam w ten teatralny świat.

Czy w teatrze też może się pani wypowiadać w taki sposób, w jaki zawsze chciała to robić?

- Nie do końca, choć ta praca jest dla mnie ciekawym doświadczeniem i rodzajem zabawy. Miałam szczęście, bo zespół jest bardzo sympatyczny.

Gdzie czuje się pani najpewniej?

- Najlepiej jest mi u siebie samej, czyli na estradzie. Recital trwa 1,5 godziny, a emocje rozkładają się na poszczególne piosenki, które sama sobie wybieram.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji