Dziady w telewizji
1.
Tak się złożyło, że gdy pojawiły się zapowiedzi telewizyjnej emisji "Dziadów" w reżyserii Konrada Swinarskiego, wpadła mi w ręce niewielka książeczka. Od razu dodam, że znakomita, jedna ze świetniejszych, jakie ostatnio czytałem. Książeczka przewrotna, drapieżna i w diagnozach swych nie nazbyt popularna. Słowem, esej Tomasza Łubieńskiego o Mierosławskim. Tytuł: "Czerwonobiały". Rzecz między innymi o tym, że "Polacy przez całe życie borykali się ze swoim upolitycznieniem, które narzuciła im sytuacja historyczna w stopniu wielokrotnie przekraczającym normę europejską. Ile należy się ojczyźnie, ile sobie samemu, oto był problem nieczęsto uświadamiany, ale przecież istniejący dla większości, bo nieliczni tylko utożsamiali się ze sprawą. I za jaką cenę, którą nie tylko sobie, najbliższym również, a może także przypadkowym ludziom wbrew ich woli, przyjdzie zapłacić?".
Łubieński nie po raz pierwszy dotyka spraw drażliwych, czynił to już w "Bić się czy nie bić?" A że sprawy pokazane w "Czerwonobiałym" są drażliwe, dało się poznać, gdy fragmenty eseju opublikował "Tygodnik Powszechny". Toczyła się wtedy mini dyskusja, w której przytomni skądinąd ludzie odczytywali Łubieńskiego wprost, nie zauważając w polemicznym zapale, że autor przemawia niekiedy jako advocatus diaboli. Narusza w ten sposób wygodne stereotypy i przyjmuje na siebie rolę niewdzięczną, bo też wiwisekcja, którą przeprowadza jest piekielna: ,,Ile mianowicie ze swojego jedynego, niepowtarzalnego istnienia należy poświęcić ojczyźnie?" "Czy los ojczyzny rzeczywiście mnie obchodzi? Czy istotnie nie mam nic lepszego do roboty na tym świecie, jak tylko walczyć, ewentualnie zginąć za nią?"
Komu nigdy takie pytania nie przychodziły do głowy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Musiały przychodzić, bo wiszą w powietrzu, mają swą własną tradycję, ponieważ sytuacja, która je narzuca, ma swoją tradycję. Istnieją też tradycyjne odpowiedzi. Proszę sobie na przykład przypomnieć tego pisarza, który, stojąc na nabrzeżu portowym w Buenos Aires, żegna okręt odpływający do Polski: ,,A płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha a zdechnąć nie może!" I tak dalej.
Ale właściwie wybory i rozwiązania są dosyć pozorne. Nawet Gombrowicz, gdy mawiał, że nie czuje się Polakiem, a tylko i wyłącznie Witoldem Gombrowiczem, mówił nieprawdę, czego dowodem "Dziennik", w którym przez tysiąc stron mocował się z Polską i o Polskę. Nie ma wyborów, jakaś wytworna splendid isolation jest w istocie niemożliwa. I w Argentynie chodzi się z garbem na plecach. Zmieniając nieco metaforę, to jak w wierszu Kawafisa: "Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. / To miasto pójdzie za tobą".
2.
Oglądając telewizyjny zapis "Dziadów" zastanawiałem się nad związkiem między przekazem a środkiem przekazu. Wstyd się przyznać, ale spektaklu w Starym Teatrze nie widziałem, więc to, co zaoferowała telewizja, było dla mnie pierwsze i odkrywcze. Choć, rzecz jasna, plątała mi się po głowie wiedza wyniesiona z licznych opisów przedstawienia. "Dziady" w telewizji muszą być jednak zupełnie nową jakością. Dokumentacja - tak, ale to mało, to może być zdatne dla teatrologów. Teraz trzeba te "Dziady" przełożyć na język telewizyjny. Żeby mówiły same za siebie, właśnie ze względu na widzów, którzy teatralnej wersji nie znają, nie będą niczego z niczym porównywać, bo żadną dodatkową wiedzą o przedstawieniu w Starym nie dysponują. Nie muszą nawet wiedzieć, kto to Swinarski.
I właśnie, patrząc w telewizor, jeszcze nigdy tak jak w tym wypadku nie czułem, w jakim stopniu każde co zależy tu od j a k. Nie trzeba odwoływać się aż do McLuhana, żeby uświadomić sobie sposób oglądania telewizji. Telewizję s i ę ogląda. Nie ma wydzielonego miejsca, nie ma wydzielonego czasu, zaangażowanie nigdy nie jest pełne, skupienie raz po raz się rozrzedza. Można na przykład oglądając telewizję jeść kolację. Lub jedząc kolację oglądać telewizję. Te subtelności w rozłożeniu akcentów niczego nie zmieniają. Więc kiedy nadszedł moment Wielkiej Improwizacji, zacząłem mieć wątpliwości. Na ekranie Konrad gada w najwyższym uniesieniu i wadzi się z Bogiem, ktoś obok niego siedzi i z tępym spojrzeniem obiera jajko na twardo, ktoś inny czasem zachrapie. W tym miejscu diablik ironii podstawił mi pod oczy obrazek straszny, groteskowy i wielce prawdopodobny: że to profanum dzieje się po obu stronach ekranu. Chrzęst tłuczonej skorupki słychać tam i tu, w naszych mieszkaniach. Bo pora jest jak najbardziej kolacyjna. I nierzadko też ktoś zachrapie, bo ta długa gadanina wierszem może znużyć. Ostatecznie, wolnoć Tomku w swoim domku...
Sam Swinarski w rozmowie z Anną Schiller powiada: "Jeżeli wielkie sprawy, sprawy ducha nie są podparte sprawami ciała, czy sprawy myśli - sprawami jedzenia, to stają się one w pewnym momencie abstrakcją. W końcu i w życiu nie jest tak, że ktoś staje pośrodku pokoju i wygłasza swoją tezę, tylko równocześnie pali papierosa, idzie do klozetu, je kolację i tak dalej. Nie przerywa swojego życia dla wyrażenia wielkich treści".
Pogląd Swinarskiego jest, oczywiście, słuszny jako pewnego rodzaju postulat dla sztuki. W sprawie telewizyjnych "Dziadów" przytoczony cytat narzuca ironiczny kontekst. Na scenie, owszem, człowiek powinien być ukazany w całokształcie swojego istnienia, nie tylko od pasa w górę, jak lubił mawiać Swinarski. Stąd wielkie treści idą w parze z trywialnością. Ale widz teatralny znajduje się w sytuacji wyjątkowej, bo dla wysłuchania owych wielkich treści, nawet skojarzonych z trywialnością, przerywa na kilka godzin swoje życie. W trakcie spektaklu teatralnego nie pali papierosa, nie chodzi do klozetu, nie je kolacji. Gdy zaś ogląda telewizję - zachodzi sytuacja odwrotna, odmienny jest styl odbioru. Może to być argument przeciwko telewizji w ogóle, ale tu idzie wyłącznie o sposób percepcji jednego przedstawienia, o kontekst, który paradoksalnie podkreśla i przekreśla zarazem sens przesłania "Dziadów".
Nie "Dziadów" jako takich. "Dziadów" Konrada Swinarskiego. Przypuszczam, że w telewizji stają się one bardziej szydercze i bolesne. I nie tylko ze względu na czas, który przydaje teatrowi znaczeń. Przede wszystkim ze względu na rolę, którą narzuca widzom środek przekazu. Rolę inną od tej, jaką spełniali widzowie któregokolwiek przedstawienia "Dziadów" w Starym w minionym dziesięcioleciu. Bo w teatrze przesłanie Konrada dosięga widzów w momencie skupienia, w momencie nastawienia na przesłanie czyli zawieszenia na jakiś czas reszty spraw życiowych. Widz przed telewizorem jest natomiast u siebie, pośród codzienności, jest bardziej naturalny. Istnieje duże ryzyko, że Konrad mierzy w pustkę. Skoro nie ma skupienia, to nie ma napięcia, więc ów telewizyjny Konrad jest może najbardziej samotnym ze wszystkich teatralnych Konradów. Ten Konrad jest absurdalny. I nie sam z siebie, nie w ideach, które głosi. Jest absurdalny w sytuacji, mówiąc nieładnie, nadawczo-odbiorczej. Co ma znaczenie o tyle, że "Dziady" mówią o odpowiedzialności społecznej i każdego z nas z osobna za powiedzmy - rzeczywistość, w jakiej żyjemy.
3.
W cytowanej już rozmowie Swinarski powiada, że teatr przestał wyrażać sprzeczności polskiego obozu, zaczął upraszczać zawarte w "Dziadach" konflikty na zasadzie podziału my-oni. O recepcji "Dziadów" po premierze mówi tak: "Wielu ludzi odbierało przedstawienie nie jako zabawę w formę teatralną, tylko jako próbę pociągnięcia do odpowiedzialności za to, co się dzieje. Kiedy patrzę na publiczność, mam uczucie, że ci ludzie nie wychodzą z teatru z gotową receptą na życie, tylko myślą dalej na ten temat - w jakim - stopniu są współodpowiedzialni za własny los w kraju, w którym żyją - i od tej strony odbierają to przedstawienie właściwie".
I dalej dodaje: ,,W końcu to prawo każdego widza widzieć lub nie widzieć własnej winy w problemach moralnych, o jakich w utworze mowa. Każdy ma prawo zobaczyć to, czego oczekuje. [...] Są ludzie, którzy nie chcą się przyznać do winy, którzy po to chodzą do teatru, żeby zobaczyć, że wina za zło tego świata spoczywa na kimś innym, ale nie na nich".
Oglądając telewizyjne "Dziady", myślałem o wyborach i zachowaniach społecznych, a przede wszystkim moich własnych. Spektakl dziś odbierany atakuje może bardziej niż przed dziesięciu laty, pokazując, że narody nie dzielą się na bohaterów i tych drugich, tych "onych", za wszystko odpowiedzialnych. Swinarski zrzuca kawał odpowiedzialności za porządek spraw polskich na barki społeczeństwa, tego podłego społeczeństwa złożonego z członków wielkiego narodu. Bo "Dziady" mówią o zniewoleniu. Ale nie tym zewnętrznym. Mówią o zniewoleniu wewnętrznym, które jest w nas, w was, we mnie. Inaczej: o zgodzie na zniewolenie, o przyzwoleniu na bycie zniewolonym, choćby nawet to przyzwolenie miało wynikać z braku wyboru, z bierności, lęku przed decyzją czy, mówiąc cynicznie, z wygody nałogowych łykaczy Murti-Binga czyli z przyzwyczajenia. Jak w tej kwestii Frejenda:
Kto tu był, sekret kuchni i mieszkań
przeniknął:
Jeść, mieszkać, źle czy dobrze - skutek
przywyknienia
Pytał raz Litwin, nie wiem, diabła czy
Pińczuka.
Dlaczego siedzisz w błocie? - Siedzę, bom
przywyknął.
Gdy zaś idzie o dylematy moralne, jest przecież wygodniej dopuścić pewien stopień zła, ale zła, by tak rzec, ustabilizowanego, znanego, oswojonego, niż narazić się na destabilizację, choćby w imię najszczytniejszych wartości czy idei. Skoro tak - istnieje zagadnienie kompromisu i granicy kompromisu. Ta, gdy raz wyznaczona, nie trwa wiecznie, ciągle się przesuwa, zagarniając coraz większe połacie moralnego fałszu. Z czego jeszcze, w sensie moralnym, wolno zrezygnować, żeby ocalić swoje życie, swoją prywatność, swoje ambicje? Jakie trzeba ponieść koncesje, by w sytuacji kraju, z gruntu nienormalnej, budować swoją malutką, skundloną moralność? Jak się ustabilizować w ogólnej destabilizacji? Jakiej części twarzy się pozbyć i pokąd ubrudzić ręce, żeby mieć jakie takie samopoczucie i święty spokój? Jak trwać, gdy ethos narodowy ustami swoich najlepszych przedstawicieli mówi ci w twarz: skurwysyn, a z drugiej strony niby wiadomo, że to uproszczenie i chciałoby się zawołać: do cholery z tym ethosem? I czy malutki kompromis, taki malutki, że może uchodzić za niezbędny jak tlen do życia, już jest podłością, czy tylko duży kompromis czyli ześwinienie się, czyli szujowatość jest podłością? Przy czym wydaje się, że problem owego malutkiego kompromisu jest ważniejszy, bo częstszy. Rzadziej zdarza się ,,sroższa niebios kara", o której mówi u Swinarskiego Konrad:
Może kto z was urzędem, orderem
zhańbiony,
Duszę wolną na wieki przedał w łaskę cara
I dziś na progach jego wybija pokłony.
Może płatnym językiem tryumf jego sławi
I cieszy się ze swoich przyjaciół
męczeństwa;
Może w ojczyźnie mojej moją krwią się
krwawi
I przed carem, jak z zasług, chlubi się
z przeklęstwa.
Pytania o granice kompromisu są zasadne, bo rację ma Łubieński, że ojczyzny się przecież sobie nie wybiera, ale mając ją taką a nie inną - chciałoby się przeżyć życie względnie normalne i spokojne. A chcąc je tak przeżyć, jest się już człowiekiem niemoralnym, bo pod knutem Nowosilcowa samo życie jest niemoralne, a tylko śmierć moralna. Ludzie jednak żyją. I Swinarski mówi o ich wyborach, o niejednoznaczności wyborów. Nie o Sprawie, nie o martyrologii, ale o rozmaitości uwrażliwień moralnych, o wielu względnych hierarchiach wartości, które jednym każą nieść wolność w sytuacji niesprzyjającej, a innym dają impuls do czynienia tej sytuacji możliwie sprzyjającą.
Mówienie o barykadzie dzielącej naród podbity od zaborcy, i to mówienie w tonacji czarno-białej, jest jałowe i mało odkrywcze, nie prowadzi do niczego z wyjątkiem utwierdzania w biernych i zapyziałych mitach narodowych. Natomiast celowe jest mówienie o tych licznych barykadach dzielących sam naród, w którym są ,,ręce za lud walczące" i lud, który te ręce poobcina. A to, rzecz jasna, nie jedyny podział. Jest cały archipelag zachowań społecznych dostosowujących się do narzucanej i pewnie nawet niechcianej sytuacji. Ale życie ma z reguły przewagę nad śmiercią i każdy znajduje jakieś argumenty nie pozbawione racji, żeby usprawiedliwić swoje wiedzą, lecz nie mają odwagi, by choćby swój kompromis. Nie chodzi nawet o zdeklarowane szuje w rodzaju Pelikana czy Doktora, ale o tych, którzy swoje wiedzą, lecz nie mają odwagi, by czegoś odmówić. Stąd powiadają:
Po turmach siedzi młodzież nasza,
Nam każą iść na bal.
W tym fragmencie jest okruch buntu. Tak. Ale życie ma przewagę nad śmiercią.
W takim oto panopticum krąży Konrad. Piekielnie samotny. Wszyscy wokół, no, prawie wszyscy udają, że niewola jest wolnością, i narzekają, dajmy na to, że z powodu wyjazdu Nowosilcowa z Warszawy nie udają się bale. Konrad milczy lub mówi rzeczy niejasne. Jego towarzysze z celi mają, owszem, poczucie absurdalności swego położenia, w którym nie istnieje żadne logiczne rozróżnienie między winą a niewinnością. Wytoczono im proces, ale wcale nie kafkowski, bo tu oprawca ma twarz, zaś oni, w przeciwieństwie do bohaterów Kafki, mają, to znaczy mogą mieć, wybór. Mogą się poddać, pójść na kompromis, ocalić swoje życie, jeśli uznają je za cenniejsze od Sprawy, tym bardziej, że dla nich żadna Sprawa nie istnieje. Bo ci niewinni czarodzieje naprawdę siedzą za nic. Tym bardziej nie wiadomo, na co się zdecydują, jaka będzie ich przyszłość, gdy zracjonalizują swoją sytuację.
Więc Konrad jest straszliwie samotny i mógłby właściwie wypowiedzieć nieoczekiwanie wiersz Herberta:
Jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden
on będzie niósł miasto w sobie po drogach
wygnania
on będzie miasto
Ale nie, bo tutaj raczej Konrad zginie, a Miasto ocaleje, bo naród zna nie tylko heroizm niewoli, lecz i upodlenie niewoli. Więc żyje i trwa. Dlatego, gdy w finale Konrad przychodzi ze swoim najważniejszym przesłaniem, nikt go nie słucha. Obdzierają go z ubrania i butów, bo przecież buty ważniejsze są niż Shakespeare... Zostaje sam. On, kamera i widz. Ten ostatni, jeśli akurat nie je jajek na twardo i jeśli nie zmorzył go sen, może usłyszeć słowa:
Teraz na świat wylewam ten kielich
trucizny.
Żrąca jest i paląca mojej gorycz mowy,
Gorycz wyssana ze krwi i z łez mej
ojczyzny,
Niech zrze i pali, nie was, lecz wasze
okowy.
Kto z was podniesie skargę, dla mnie jego
skarga
Będzie jak psa szczekanie, który tak się
wdroży
Do cierpliwie i długo noszonej obroży,
Że w końcu gotów kąsać - rękę, co ją targa.
4.
Istotą telewizji jest zbliżenie. Całkiem dosłownie, ale w tym wypadku także przenośnie. Oglądając bowiem "Dziady" Swinarskiego zbliżyłem sobie te wątki, które wydały mi się najważniejsze. Dlatego te uwagi są, jakie są - selektywne i jednostronne. Ale niech tak będzie. Jak by powiedział Adolf Rudnicki, mierzę te "Dziady" swoim ubożuchnym, łaciarskim centymetrem.
W rozmowie Swinarski mówił, że smutek "Dziadów" to jest troszeczkę sprawa wzięcia na siebie pewnej odpowiedzialności społecznej i że tam nic się nie kończy, tam wszystko się może jeszcze zacząć, wszystkie szanse stoją jeszcze otworem. Rozmowa jest sprzed lat dziesięciu.
Mnie zaś, w trakcie oglądania, kołatały się po głowie dwa cytaty. Jeden z wiersza Campo di Fiori:
Morał ktoś może wyczyta,
Że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Drugi - z monologu Kordiana:
Niech się rojami podli ludzie plemią
I niechaj plwają na matkę nieżywą;
Nie będę z nimi!
I cały czas dręczyła mnie myśl, że do tego drugiego cytatu nie mam prawa.