"Hamlet" Wajdy - satysfakcje i wątpliwości
Choć za kilka minut dziewiąta - wejścia na widownię, jak to się zdarzało nieraz w różnych "nowomodnych" inscenizacjach, jeszcze ciągle zamknięte. Bileterka w wiśniowym uniformie obserwuje nas ze służbowym spokojem. Wreszcie zamaszystym gestem otwiera wielkie, białe drzwi. Poddenerwowany tłumek pospiesznie wciska się do środka. Jest dość ciemno, łatwo zauważyć jednak, że wchodzimy nie na widownię, lecz na scenę. Pustą - jeśli nie liczyć jakichś dekoracji poukrywanych w kulisach i rzędu żarówek ciągnących się wzdłuż rampy - tak jak w dawnym teatrze. Nasza przewodniczka prowadzi nas dalej; przez wąskie przejście docieramy do niewielkiego, nisko sklepionego pomieszczenia na tyłach sceny. Sadowienie się na ciasno stłoczonych drewnianych ławach trwa przez chwilę. Gdy tuż po nas wejdzie, tu tą samą drogą Budzisz-Krzyżanowska, ubrana "prywatnie", można by pomyśleć, że przyszła tu, by obejrzeć swych kolegów grających u Wajdy w "Hamlecie". Aktorka jednak nie kieruje się tam, gdzie siedzi publiczność, lecz w miejsce w rogu sali, gdzie stoi stolik z lustrem i parawan. Przerzuca leżący na stoliku egzemplarz, kartkuje program (taki sam, jaki mamy w ręku), wreszcie znika za parawanem, by po chwili pojawić się w czarnym, aksamitnym kostiumie. Ciemna, niema dotąd scena, ożywa. Słyszymy dobiegające stamtąd głosy aktorów. Właśnie Klaudiusz, nowo koronowany król Danii, wygłasza swą pierwszą mowę do poddanych...
Gdy podczas konferencji prasowej z okazji tegorocznych Warszawskich Spotkań Teatralnych Andrzej Wajda ujawnił, że zamierza realizować "Hamleta" w krakowskim Starym Teatrze - najwięcej emocji wywołała zapowiedź powierzenia roli tytułowej Teresie Budzisz-Krzyżanowskiej. W dziejach teatru zdarzało się już wprawdzie, że rolę duńskiego księcia grywały kobiety, ale w dzisiejszych czasach taki pomysł musi bulwersować. Bądź co bądź nie brak nam znakomitych aktorów, w Starym Teatrze też jest ich przecież pod dostatkiem. Wajda tłumaczył się wprawdzie, iż uważa Budzisz-Krzyżanowską za najlepszego aktora w Polsce - w sensie profesjonalisty, mistrza w swoim fachu - nie wiążąc tego... określenia z konkretną płcią, ale fakt pozostał faktem: rolę męską ma zagrać baba. Wiadomość ta była dostatecznie ekscytująca; nikt już nie pytał o dalsze szczegóły.
Poznajemy je dopiero teraz, wertując program do spektaklu. W zamieszczonych tu listach do Stanisława Barańczaka, do którego reżyser zwrócił się z prośbą o nowy przekład tekstu, Wajda przedstawia założenia swej koncepcji. W myśl tej koncepcji krakowski Hamlet to przede wszystkim aktor. Uczeni szekspirologowie wielokrotnie zastanawiali się, jaką książkę czyta Hamlet. Szekspir wkładając swemu bohaterowi wolumin do ręki, nie określił jego tytułu. Zdaniem Wajdy, Hamlet, który w tym przedstawieniu ma być nie tyle Hamletem - osobą dramatu, ile raczej Hamletem - postacią sceniczną graną przez Aktora (Wajda nie przypadkiem pisze to słowo przez duże ;,a") czyta po prostu egzemplarz swej roli! Takie ujęcie tematu narzuca też odmienną od dotychczas przyjętej "topografię" spektaklu. Głównym miejscem akcji nie jest teatralna scena, lecz garderoba (a więc to pomieszczenie, gdzie właśnie siedzimy), w której Aktor-Hąmlet wygłasza swe monologi. Scena właściwa pełni funkcje niejako pomocnicze. Tutaj rozgrywane są sekwencje dworskie, sceny zbiorowe. Praktycznie ich nie widzimy, nie zawsze też dobrze słyszymy - otwór łączący "garderobę" ze sceną jest dosyć wąski, w dodatku aktorzy grają zwróceni do nas plecami; wszak nie my przecież jesteśmy "prawdziwą" publicznością. Od czasu do czasu tylko fragmenty niektórych scen ukazują się na umieszczonym w garderobie monitorze.
Kapitalny pomysł. Widać, że Wajda jest przede wszystkim człowiekiem filmu - medium o wiele bardziej "mobilnego" niż teatr, operującego zmiennością planów - dlatego nie ma kompleksów przed łamaniem kanonów, jakimi rządzi się teatr. Nie jest to oczywiście sztuka dla sztuki, prowokacja dla samej prowokacji. Odrzucając tradycyjne reguły gry, Wajda zyskuje całkiem nowe możliwości wypowiedzi. U Szekspira Hamlet, zgodnie z wolą autora, jest uczestnikiem niektórych tylko zdarzeń. U Wajdy Budzisz-Krzyżanowska praktycznie nie schodzi ze sceny (właściwie: nie opuszcza garderoby). Jej obecność- nawet jeśli jest to obecność milcząca - stanowi istotny kontrapunkt wobec tego, co w danej chwili rozgrywa się na deskach teatru. Zwłaszcza że aktorka jest rzeczywiście jednym z najwybitniejszych profesjonalistów w swoim fachu.
Zatem "Hamlet" jako rzecz o aktorze. Dlaczego by nie? Przecież sceniczne dzieje dramatu Szekspira to przede wszystkim historia kreacji tworzonych przez wybitnych odtwórców roli tytułowej. Mówi się wszak:
Hamlet Oliviera, Hamlet Wysockiego. A skoro o aktorze to - w domyśle - rzecz o teatrze, to na scenie właśnie spełnia się aktorskie powołanie. Trudno nie zauważyć, że teatr, aktorzy mają w opowiadanej przez Szekspira intrydze niebagatelny udział.
O jakim teatrze chce mówić Wajda, jaki teatr nam pokazuje? Z korespondencji reżysera z tłumaczem wynika, że Wajda miał początkowo zamiar grać "Hamleta" w starym przekładzie Paszkowskiego, jedynie monologi tytułowego bohatera miały zostać przetłumaczone przez Barańczaka, Krył się w tym, pewien zamysł. Efektowny, choć nie jestem pewien, czy możliwy do klarownego przeprowadzenia na scenie. Zderzenie klasycznej wersji Paszkowskiego ze współczesną propozycją Barańczaka służyć miało uwypukleniu opozycji pomiędzy głębią refleksji Hamleta, jego ludzką i zawodową - aktorską - świadomością a sztampą i fałszem teatru, w jakim przyszło mu grać. Barańczak pomysłu nie podjął: dokonał przekładu całości uważając, zapewne nie bez racji, że takie mieszanie stylów doprowadzić może do niepotrzebnego chaosu, zdezorientuje widza. W tej sytuacji reżyser postanowił przeprowadzić swój zamiar w inny sposób.
Popatrzmy, jak Wajda prowadzi aktorów. Klaudiusz Jerzego Grałka to tępy, butny satrapa przypominający raczej jakiegoś prowincjonalnego nomenklaturowego dygnitarza rodem z naszej rzeczywistości, niż nowo koronowanego króla Danii. Gertruda Doroty Pomykały - z nieruchomą twarzą i przejaskrawionym makijażem - to bezwolna kukła. A Ofelia? W interpretacji Doroty Segdy wyraźnie podpowiedzianej przez reżysera - to po prostu kretynka, nawet modlitewnik czyta do góry nogami. Tak, teatr, w którym gra Hamlet, to nie tylko teatr stary (co sygnalizuje owo staromodne oświetlenie w postaci żarówek umieszczonych wzdłuż scenicznej rampy), ale także - z woli reżysera - bardzo niedobry. Gdy oglądamy sekwencje dworskie, nasuwają nam się skojarzenia z popularną przed laty sztuką "Przedstawienie "Hamleta" we wsi Głucha Dolna". Wiejska gromada inscenizowała tam Szekspira, za pomocą "Hamleta" próbując rozegrać swe własne, wcale nie duńskie, sprawy. Patrząc na grę niektórych aktorów miałem wrażenie, że grają oni nie w Szekspirze lecz właśnie w sztuce Bresana.
Oczywiście, można i tak. Tylko że w ten sposób wytrąca się Hamletowi argumenty z ręki. Hamlet - królewicz duński - tkwił w istniejących układach, bowiem trzymały go więzy rodzinne, interesy dynastyczne czy po prostu chęć zemsty za śmierć ojca. Postępowania Hamleta-Aktora tymi racjami uzasadnić się nie da. Skoro krakowski Hamlet jest przede wszystkim aktorem, obdarzonym talentem i głęboką samoświadomością, to ciśnie się pytanie: po diabła tkwi on w tym zramolałym teatrze? Chciałoby się zawołać: rzuć, bracie, to wszystko, zajmij się czymś sensownym, co nie będzie przyprawiać cię o frustrację. Swój słynny monolog "Być albo nie być..." Budzisz-Krzyżanowska mówi w garderobie patrząc przez okno na plac Szczepański. Gdyby była (był?) konsekwentna - powinna na końcu przej to okno wyskoczyć.
Zresztą - może nie mam racji, może to wszystko nie takie proste? Nie jestem aktorem ani reżyserem, pewnie nie rozumiem, nie czuję twórczych niepokojów. Ale przecież sam łażę od lat do teatru, piszę o nim, choć właściwie coraz mniej w tym wszystkim sensu. Co mnie tu trzyma? Przyzwyczajenie? Nadzieja na to, że kiedyś zdarzy się przedstawienie, po którym powiemy sobie: warto było? Więc może jednak to nie moje, ale Wajdy na wierzchu? Więc może rację ma reżyser, każąc swemu Hamletowi grać do końca? Z tej perspektywy wymowa finału wydaje się jasna i oczywista. Do opustoszałej garderoby wchodzi Jerzy Radziwiłowicz, podobnie jak Budzisz-Krzyżanowska ubrany prywatnie, jakby wprost z ulicy. Znika za parawanem, by założyć ten sam czarny, aksamitny kostium. Zastygła w ciszy scena znów ożywa. Znów słychać głos nowego króla Danii, Klaudiusza, obwieszczającego swym poddanym o zmianach, jakie zaszły w państwie duńskim...
Sztuka jest ograniczeniem, eliminacją, wyborem - opisze Wajda w programie do przedstawienia. Dokonując tych wyborów reżyser ponosi pewne koszty. Materia spektaklu momentami niebezpiecznie trzeszczy - zwłaszcza w scenach między Hamletem a Ofelią, które, mimo sporych skrótów, nabierają - niepotrzebnie - dość dwuznacznego podtekstu. No cóż, trudno całkiem zapomnieć o płci głównego bohatera. Innym razem znów, gdy zgodnie z wolą autora Wajda wysyła Hamleta do Anglii i garderoba zostaje pusta - sceniczny porządek wali się, bo traci punkt odniesienia. Ale - to są szczegóły. Gdy o pół do pierwszej w nocy opuszczamy teatr, nie pamiętamy już o nich, tak jak nie dostrzegamy odrapanych ścian krakowskich kamienic, nie słyszymy pijackich nawoływań na Rynku. Myślami jesteśmy dość daleko od naszej szarej codzienności. To fajne uczucie. Szkoda, że ostatnio pojawia się tak rzadko.