Pleśń
Na co stać kogo - tajemnic tych sięga". Stanisław Wyspiański "Studium o Hamlecie"".
Nareszcie jest! "Hamlet IV" Andrzeja Wajdy dotarł w końcu na rodzimą scenę. Pół roku po premierze co prawda, ale i to cieszy złotówkową publiczność. Nazwisko reżysera, renoma firmy Starego Teatru zapewniły spektaklowi zagraniczne kontrakty jeszcze przed końcem jego realizacji. Sprzedawany był w ciemno, nawet nie na pniu. I znowu sukces! Nasza prasa codzienna, a i kulturalna również, wrzała entuzjazmem donosząc o światowych triumfach, potwierdzonych zresztą plikiem pochwalnym recenzji. Od Meksyku po Nowy Jork.
Wszystko rozżarzało wprost ciekawość. I Andrzej Wajda, reżyser znany z niebanalnych pomysłów. Bywało, że niektóre się sprawdzały. I wieść, że rolę Hamleta, największą, a w każdym razie w historii teatru najsławniejszą, gra Teresa Budzisz-Krzyżanowska, aktorka wybitna, obecnie we wspaniałej formie, ale przecież kobieta, czego żadnymi sztuczkami ukryć się nie uda. Że jest to "Hamlet" kameralny, pokazywany z garderoby, a więc niejako od teatralnego zaplecza. W dodatku niewielkiemu gronu osób, skoro widownię ograniczono do osiemdziesięciu miejsc.
"Hamlet" od tyłu to nie tylko sprytny chwyt reklamowy. Może to być sposób na Szekspira naszych czasów. Teatr bez monumentalnej pompy, kosztownych kostiumów, dworskich świecidełek, niedbale malowanych dekoracji i coraz bardziej nieudolnej inscenizacji. Intymny teatr człowieka, który pasuje się z sobą, z porządkiem świata, którego znieść nie może, działa w buncie i rozpaczy, no i myśli. Nade wszystko myśli.
Między czarnymi kotarami, po wąskich metalowych schodkach wchodzimy za kulisy, do scenicznej kieszeni. Ustawiono tu dekorację i drewniane ławki dla publiczności. Jest ciasno, niewygodnie, ale nastrojowo i sympatycznie. Jak w teatrze alternatywnym. Wpuszczono nas do garderoby. Nieprawdziwej naturalnie, nawet niezbyt podobnej do obecnych, takich czystych, przestronnych, zradiofonizowanych. Przypomina ona raczej pomieszczenie dla aktorów trup teatralnych, odwiecznie wędrujących po Elsynorach i Ołomuńcach, od czasów Szekspira do Heleny Modrzejewskiej. Garderoba mała, odrapana i niechlujna. Stolik z lustrem, na nim egzemplarz sztuki, jakieś rekwizyty i bibeloty. Obok parawan i zniszczony, ale zapewne wygodny fotel. Dalej wieszak z peleryną, kapeluszem i wetkniętą niedbale szpadą. Prawa ściana wyłożona lustrami. Naprzeciw nas fragment sceny. Widzimy perspektywę desek, które mogą "oznaczać śwait cały", kolorowe światła rampy, w głębi ciemną widownię. Jedyny atrybut nowoczesności to monitor. Na nim wraz z aktorami oglądać będziemy to, co dzieje się na scenie, ukryte poza ścianą garderoby. Ten telewizor jest w przedstawieniu niezbędny, choć dotkliwie obcy. Zakłóca klimat wnętrza, za to łata akcję. Pełni bowiem funkcję publikatora przekazującego informacje. Szczęśliwie na początku go nie widać.
Dekoracja Andrzeja Wajdy jest prosta, a niedosłowna, wymyślona, lecz niepretensjonalna. Ta garderoba jest teatrem, tak samo jak scena i pusty amfiteatr. A jednocześnie miejscem prywatnym, intymnym niczym dawna sypialnia. Dziś chyba tylko łazienka. Można tu zatracić świadomość sceny, zdjąć grymas nałożony na użytek innych, zapaść w namiastkę samotności. Aktorka wchodzi do garderoby. Teresa Budzisz-Krzyżanowska nie przypomina gwiazdy. Niepozorna, ubrana nijako, jakaś bezbarwna, zaaferowana. Bardzo się śpieszy. Może stała w kolejce, może uciekł jej autobus. Wkłada kostium z czarnego aksamitu, zniszczony, mocno wytarty. Długo mocuje się z butem. Nie jest wściekła, raczej rozżalona na świat i życie. Nie ma czasu na skupienie, tremę, nawet na charakteryzację. Na scenie już rozbrzmiewa muzyka marsza, padają pierwsze kwestie monologu Klaudiusza. Moment koncentracji, głęboki oddech i... trzeba zaczynać. Bardzo to efektowny początek przedstawienia. I zrozumiały. Na scenie rozgrywać się będzie akcja tragedii. Aktor, przepraszam aktorka, jest sobą, Teresą Budzisz-Krzyżanowska grającą Hamleta. Garderoba to strefa prywatna aktorki, a także miejsce refleksji i zwierzeń postaci przez nią granej, obszar akcji wewnętrznej, w ,,Hamlecie" przecież najważniejszej. Świetnie z tym współbrzmi nowy przekład Stanisława Barańczaka. Bez ozdobników, myślowych zawijasów i stylistycznych zawiłości, prosty, potoczysty i potoczny. Z rozlicznych możliwych interpretacji "Hamleta" wybiera Wajda temat teatru. Wybór skromny, ale trafny. Zwłaszcza dziś, kiedy wszystkie śrubki mechanizmu władzy teatr nasz pokazywał i demonstruje nadali do znudzenia.
Szekspir lubił porównywać teatr z życiem, choć nie on to przecież wymyślił. Metafora stara, używana często, od antyku do Edwarda Stachury. Może się wydać banalna, jednak u Szekspira ma wiele znaczeń, przepastnych i skomplikowanych. Scena świat, teatr życie, człowiek aktor. Na scenie świata przedstawienie odbywa się nieustannie. I od wieków mechanizm jest ten sam. W teatrze życia aktorami są wszyscy. Nikt tu nie wybiera sobie roli, zostaje mu ona przyznana, z góry narzucona. Musimy ją odegrać aż do końca, chcemy czy nie chcemy. Nieważne. Można to nazwać losem. Finał spektaklu - zawsze jest nieznany, nie wiadomo przecież jak potoczą się wypadki. W teatrze życia nikt nie występuje samotnie. Zawsze gra się z partnerami. Zatem subiektywna niezależność człowieka jest złudą, nawet jeśli jest księciem i następcą tronu. U Szekspira rzeczywistość może być empiryczna, mieć walor konkretu jak polityka, historia, procesy społeczne, może też mieć charakter metafizyczny, istnieć jako zło immanentne, właściwe ludzkiej naturze, przynależne człowiekowi jak skóra i kolor. oczu. Teatr jest zawsze udawaniem, pozorem. Człowiek jak aktor zamknięty w dramacie, osaczony przez rzeczywistość wykreowaną przez kogoś innego, może działać tylko w ściśle określonych granicach. Ale jest przecież człowiekiem, zatem wplątany w koło wydarzeń odczuwa boleśnie rozdźwięk między ideałami a rzeczywistością, prawdą a udawaniem. Pułapki życia są jak pułapki roli. Zatem jak zachować wierność wobec siebie? I czy w ogóle jest ona możliwa? Oczywiście, nie, skoro Hamlet, człowiek dobry i porządny, skromny choć ambitny, łaskawy dla poddanych, staje się powodem tragedii, zabija własnoręcznie, a także podstępnie. W teatrze świata uczciwość może być zmuszona do podłości, człowiekowi dana jest bowiem niezależność myśli. Czynów - nie. "Nasze - myśli są nasze, ich kres jednak nie do nas należy" mówi Hamlet.
Metaforę można rozciągać w nieskończoność, drążyć i pogłębiać. Dekoracja Wajdy sygnalizuje jeszcze jeden problem "Hamleta". Lustrzana ściana powinna przecież coś znaczyć, skoro ją postawiono. System zwierciadeł może być także sposobem rozumienia tajemnic "Hamleta". Ta sama postać, identyczna sytuacja przyjmuje w odbiciu rysy karykatury, układa się w prześmiewczy grymas. Były takie interpretacje Szekspirowskiej tragedii, bardziej filologiczne niż na użytek sceny wymyślone. Ale owe lustra są teatralne, skoro istotą teatru jest granie pozorem i rzeczywistością, płynna granica między tym, co nam się wydaje, a tym, co naprawdę istnieje.
Wszystko to i wiele innych mądrych spostrzeżeń wpisał Szekspir w "Hamleta". Tak więc zamiar Andrzeja Wajdy nie ma bynajmniej znamion szaleństwa. Jest całkiem logiczny i bardzo krakowski. Tu przecież marzył Wyspiański o duńskim królewiczu snującym się z książką w ręku po wawelskich krużgankach, sam błądził - za kulisami, teatru przy Placu św. Ducha, zauroczony magią i potęgą teatru. Wyspiański, za aktorami podobno nie przepadał, a jednak złożył hołd ich sztuce, zafascynowany momentem przeistaczania się artysty w postać, chwilą niepojętej metamorfozy. W "Studium o Hamlecie". Coś z tej atmosfery, trochę młodopolskiej i tajemniczej przeniknęło do przedstawienia Wajdy.
Sam pomysł wydaje się elektryzujący. Może zaiskrzyć niebanalnymi rozwiązaniami inscenizacyjnymi, porazić przewrotną wieloznacznością, błysnąć aktorską maestrią. Otóż nie iskrzy i nie błyszczy. Poraża, to prawda. Brakiem konsekwencji, nieudolnością reżyserską i aktorską. Bo oto po kilkunastu minutach introdukcji zacierają się dokładnie podział scena - garderoba, istotnie ogromnie trudny do rozwiązania, jednak świadomie przecież założony i wymyślony. Kolejne epizody rozgrywane są dość przypadkowo raz tu, to znów tam. W rezultacie na właściwej scenie odbywa się tylko to, czego po prostu nie da się zmieścić w ciasnej garderobie. Może to lepiej, bo niewiele stamtąd i widać, i słychać. W założeniu wydarzenia pokazywane tam, w głębi teatru, są mniej ważne. Pełnią funkcję bodźca, iskry wywołującej jasny płomień emocji i myśli Hamleta. Zgodnie z tym zamiarem Wajda nie wyjawia nam historii duńskiego księcia. Rozmywa się ona w potężnych skrótach tekstu, uproszczeniach i dymach.
Teatr nasz od dawna zrezygnował z opowiadania fabuły. Uznał to za zajęcie niegodne prawdziwej sztuki. Z ambicji, myślę jednak, że także z lenistwa. Opowiedzenie akcji, dokładne i czytelne, nie jest bowiem łatwe. Zwłaszcza u Szekspira Duchy i wiedźmy, pojedynki i zabójstwa, miłość i podstęp, wszystkie te wydarzenia były niegdyś atrakcją dla publiczności. Dziś już nie. Dzieje się tu dużo, ale przecież znacznie mniej i o wiele wolniej niż w "Indiana Jones", czy "Miami vice". Szekspirowskie intrygi mogą się wydawać proste i naiwne, a przecież tak trudno przeprowadzić je na scenie. Skoro tak, trzeba z nich zrezygnować. Jest w tym wprawdzie matactwo i sztubacki unik, ale przecież "Hamleta" znają wszyscy. Po co więc powtarzać do znudzenia tę samą od wieków historię? Osobiście wątpię, czy dramaty Szekspira są ulubioną lekturą współczesnych Polaków, ale nawet gdyby tak było nie da się zagrać "Hamleta" bez wyjaśnienia paru spraw. Być może naiwnych, ale istotnych, niezbyt w tekście jasnych. Szekspir był nie tylko poetą, przy okazji również geniuszem. Był fachowym dramaturgiem. Trudno mu zarzucić nieznajomość teatru, jego paru elementarnych praw i zasad. Można ich nie uznawać, zapewne trzeba czasem łamać. Przedtem jednak warto starać się je przynajmniej pojąć, a w każdym razie nie lekceważyć. Rezultaty takiej dezynwoltury są bowiem zazwyczaj żałosne. Dla przedstawienia, aktorów i widzów. W spektaklu Wajdy widać to wyraźnie. Mnóstwo tu bowiem wątpliwości pozostawionych bez próby wyjaśnienia, pytań, na które nie dostajemy odpowiedzi. Jak się wydaje, nie otrzymali ich nawet aktorzy. Nie sposób wymienić wszystkich zastrzeżeń, zajęłoby to bowiem parę kolumn naszego ciągle odchudzanego tygodnika. Zatem kilka tylko rzeczy najbardziej niedorzecznych.
Ducha nie ma. Pierwsza scena "Hamleta" została skreślona, przedstawienie rozpoczyna Klaudiusz. Nie pierwszy raz w teatrze, więc niech już będzie. Ale ducha nie ma wcale. Z tyłu buchają wprawdzie jakieś dymy, jednak z całej opowieści zjawy starego króla pozostała informacja, sucha i lakoniczna, jak na dworcu PKP. "Mord", "zbrodnia", "pomsta". Jaka zbrodnia? Jak dokonana? Nie wiemy Co gorsza nie wie tego Hamlet. Zabieg niby drobny, dla dramaturgii może bez większego znaczenia, ale dla postaci Hamleta niezbędny. Tracą bowiem sens jego późniejsze rozważania, zwłaszcza monolog nad modlącym się Klaudiuszem. Skąd te wahania, skoro ani my, ani sam Hamlet nic nie wie o piekielnych mękach ojca zgładzony w "kwiecie grzechów"? Na domiar nonsensu Hamlet wyraźnie widzi na ekranie monitora modlitwę stryja, dokładnie słyszy tekst. Wie zatem, że chociaż padł na kolana przed wielką figurą Ukrzyżowanego, choć chłoszcze się batogiem, pokuta jest daremna. Scena malownicza, ale kompletnie nielogiczna. Po co te skrupuły? Zarąbać stryjaszka i kwita. Z taką samą satysfakcja, z jaką za chwilę przekłuje wstrętnego Poloniusza.
Sytuacja Hamleta w Elsynorze jest dość mętna, motywacje niejasne, a więc to, co mówi i robi, wydaje się dość dziwaczne. Otaczają go osobnicy bardzo prymitywni, szczerze mówiąc głupi. Raczej typki niż charaktery, bardziej kukiełki niż ludzie, z określonymi racjami i wzajemnymi relacjami. W dodatku aż ociekają stereotypem. Kolejno.
Klaudiusz. Jerzy Grałek gra oczywiście obrzydliwego tyrana i paskudnego okrutnika. Rosenkrantza i Guildensterna przynoszą mu w workach, gromi Gertrudę, nie lubi Hamleta. Jednym słowem nieciekawy facet. Ale nawet potwór musi mieć przecież jakieś racje działania. Nawet duch. Zwłaszcza w teatrze Klaudiusz nie ma żadnych. Wielki monolog króla, kiedy próbuje ukorzyć się przed Bogiem, jest więc w tym przedstawieniu zgoła niepotrzebny. Wszystko to ma dalsze konsekwencje. Klaudiusz Grałka jest tchórzliwy, ale tak tępy, że można mu pod nosem postawić bombę, a on weźmie ją za dziecinnego bąka. Po co zatem Hamlet udaje szaleńca? Ot zagadka.
Gertruda. Dorota Pomykała chodzi z laską niczym Klara Zachanassian z "Wizyty starszej pani". Bardzo się starała ucharakteryzować na matronę. Bez powodzenia i bez sensu. Skoro do Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej mówi "mój synu" śmiało może wyglądać jak w życiu. Gertruda na początku okropnie boi się Klaudiusza. Potem już nie. Dlaczego za niego wyszła? Co ich łączy? O królowej nie wiemy nic. Ani o uczuciach, ani o moralności lub rozpuście. Jej stosunek do syna jest raczej obojętny. No, w każdym razie nieodgadniony.
Ofelia. Zawsze z przyjemnością oglądam na scenie Dorotę Segdę. Ma wdzięk, prostotę, czystość i talent. Powinna grać Szekspirowską Julię, może Rresydę. Pewnie nie zagra. Jej Ofelia jest żadna, choć prosta, czysta i wdzięczna.
Poloniuisz. Jerzy Bińczycki nie stara się tworzyć postaci. Wszystkie sceny rozgrywa inaczej, w każdej jest inny. Usłużny pochlebca, całkiem dowcipny partner rozmowy, surowy ojciec, wreszcie ironiczny komentator. Bińczycki nie gra jednak kameleona, co może wyniknąć z pobieżnego opisu. Raczej aktorskie etiudy, wykonane inteligentnie i lekko.
Horacy. Krzysztof Globisz się jąka. Ale tylko na początku. Można się domyślać, że Globisz usiłował zagrać aktora jąkałę, który marzy o roli Hamleta Jest taki moment w pierwszej scenie, dotknięcie egzemplarza sztuki, powtarzanie paru wierszy. Zaledwie sygnał pomysłu na rolę, nikły i natychmiast puszczony. Potem już chodzi po scenie Horacy bezbarwny, uczciwy powiernik, tyle że co jakiś czas się zacina. Jak Adam Michnik lub Władysław Machejek, do wyboru. A może to drobna aluzyjka?
Laertesa, jak ducha, prawie nie ma. W pierwszej scenie miga w dalekim planie. Znam ze sceny Marka Kalitę, przeczytałam w programie, że występuje w roli Laertesa, "Hamleta" umiem prawie na pamięć, tak więc pojawianie się pod koniec przedstawienia całkiem anonimowego pana nie było dla mnie zaskoczeniem. Laertes musi w końcu wejść na scenę, służy
przecież do pojedynku i zabicia Hamleta. A bez tego spektakl nie skończyłby się nigdy. Aktorowi pozostaje wypowiedzenie tekstu i pomachanie orężem, co Kalita wykonał. Aleksander Fabisiak i Jan Monczka jako Rosenkrantz i Guildenstern wysypani na początku z worków wypowiedzieli swoje kwestie do końca. Tak samo Ryszard Łukowski (Ozryk). W programie go nie ma. Na scenie okazał się widocznie potrzebny.
W przedstawieniu "Hamleta" nie może zabraknąć aktorów, owej trupy przybywającej do Elsynoru i demaskującej mordercę siłą scenicznej prawdy. Aktorów właściwie nie ma, bo przedstawienia nie widać. Reakcję Klaudiusza oglądamy na monitorze. Za to Jan Peszek z wielkim talentem mówi monolog Pierwszego Aktora, O nieba! Jak potężną i wspaniałą sztuką może być teatr! Gdyby dołożył starań, aby "okazać lustro naturze". Peszek wyłoni, się jeszcze spod ziemi jako Grabarz. Współczesny, nie z czasów elżbietańskich. Mówi bardzo rozsądne rzeczy i jest niewątpliwie najmądrzejszy z całego towarzystwa. Przyzwyczajeni do szukania sensu we wszystkim, co się nam na scenie pokazuje, próbujemy wymacać drugie dno tej podwójnej roli. Aktor, a więc i teatr wyszedł wreszcie z dołka i może teraz mówić pełnym głosem swoje prawdy. Trochę to płaskie, ale w tym przedstawieniu nie uwiera.
Nie wierze, aby aktorzy Starego Teatru nie potrafili zagrać niczego poza banałem i wierzchem. Zapewne takie były intencje. "Hamleta" wystawiały nie tylko wielkie sceny, grywany bywał marnie, w kiepskich teatrach. Może więc te kukiełki pracują na postać tytułową, która mimo szarości miałkiego otoczenia odbiera z niego impulsy, przepuszcza przez wrażliwy intelekt i przetwarza w tragedię? Prawdziwą i głęboką? Zadanie karkołomne, ale w teatrze nawet cuda się sprawdzają. Nie zawsze.
Kobieta w roli Hamleta to przypadek niecodzienny, acz nie nowy. Sporo aktorek grało tę rolę. Znanych, jak Sarah Bernhardt czy nasza Stanisława Wysocka i całkiem już zapomnianych. Wielka Sarah dobiegła zresztą sześćdziesiątki, gdy wygłaszała słynne "Być albo nie być". Naszą publiczność zdrowo by rozśmieszyła. Czasy były inne, epoką gwiazd zwane. W dzisiejszym teatrze igraszki płcią nie zadziwiają nikogo. Widziałam panieńskiego Aresa w "Nocy listopadowej", żeńskiego Don Kichota z przylepioną brodą, damskiego Guślarza w "Lawie" według "Dziadów", nie licząc pośledniejszych rólek. Sukces tych przedsięwzięć zawsze był wątpliwy.
Angielski krytyk Max Beerbohm twierdził, że najwybitniejsza aktorka jest tak samo predystynowana do grania Hamleta co największy aktor do roli Desdemony. Miał rację.
Teresa Budzisz-Krzyżanowska powinna grać wielkie role w najlepszym repertuarze. Mogłaby zapewne zadziwić także w Hamlecie, zwłaszcza tak właśnie przez Wajdę pomyślanym. A jednak Hamlet jest najgorszą chyba rolą Budzisz-Krzyżanowskiej w ostatnich latach. Parę fragmentów monologów mówi wzruszająco, to fakt. Reszta powinna pozostać milczeniem.
Zaczyna jako aktorka. Szybko jednak porzuca prywatność, a zatem i pewną dwoistość, by już do niej nie powrócić aż do końca przedstawienia. Należałoby oczekiwać, że Budzisz-Krzyżanowska wystąpi w roli Hamleta, najzwyczajniej w świecie, nie ukrywając bynajmniej kobiecości. Zagra temat postaci, jej filozofię, dylematy moralne, wreszcie intelektualną i emocjonalną wrażliwość. Problemy i racje człowieka, mówiąc wprost. Budzisz-Krzyżanowska nie gra kobiety, którą obsadzono w męskiej roli, nie gra też mężczyzny, jakim Hamlet w istocie jest. Trzydzieści lat ma książę, o czym u Szekspira i w przedstawieniu mówi się wyraźnie. Na scenie widzimy aktorkę udającą chłopca. Trochę neurastenicznego, niesfornego i bardzo nerwowego.
Hamlet nie musi być intelektualistą. Nie można, jednak wyprać go całkowicie z inteligencji. Działania księcia są bądź co bądź realizacją myśli, wynikiem introspekcji i logicznego rozumowania. Także emocji oczywiście, ale kontrolowanych. Skoro tego zabraknie, dziać się będą na scenie rzeczyo których nie śniło się żadnym filozofom. A więc się dzieją.
Hamlet ma kłopoty. Wszystko toczy się nie po jego myśli, zatem źle mu na świecie. Nie dostał korony, mamusia wskoczyła do łóżka stryjaszka. Łóżko nieważne, ale tak prędko. Żeby chociaż z rok ponosiła żałobę, wszystko byłoby w porządku. W dodatku wszyscy są podli, koledzy świnie, a narzeczona głupia gęś. Ten Hamlet nie ma żadnych skrupułów, moralnych wątpliwości. Jest egocentryczny do obrzydliwości i naprawdę nieznośny. Na zło świata reaguje jak nastolatek, któremu nie pozwolono pójść do dyskoteki. Szaleństwo Hamleta jest tu zupełnie zbyteczne, zresztą w środkach aktorskich niewiele się różni od normalności. Nie jest to Hamlet, książę Danii Williama Szekspira. Raczej rozkapryszony królewicz z "Królewicza i żebraka" Marka Twaina. Budzisz-Krzyżanowska jest bardzo wybuchowa. Wykonuje dokładnie to, przed czym przestrzega Hamlet aktorów w słynnej scenie III aktu. Krzyczy, siecze powietrze rękami, szasta się po malutkiej garderobie, obficie nadużywa głosu, gestu i mimiki. Uspokaja się dopiero w ostatniej scenie, bardzo ładnie pomyślanej.
Hamlet umarł. Teresa Budzisz-Krzyżanowska zastygła w fotelu. Wchodzi Jerzy Radziwiłowicz, prywatny pan w trenczu. Przedtem grał Fortynbrasa, malutki epizod. Siada obok pani Teresy, wyczerpanej, bardzo zmęczonej. I słychać brawa, ale aktorka nie wychodzi do ukłonów. Nie może. Wybiega za kulisy. Brzmi muzyka marsza, za chwilę znów rozpocznie się przedstawienie. Aktor wkłada kostium, powoli, rutynowo. Chwila skupienia i zaczyna rolę. Padają pierwsze wersy tekstu "Hamleta". Jerzy Radziwiłowicz mówi je wspaniale. Z ogromną prostotą, powagą, wewnętrznym napięciem. Każde słowo ma wagę, wymiar i niebywałą wprost intensywność. I uczuć, i myśli. Króciutki fragment, zaledwie parę wierszy i aktorski majstersztyk. Na "Hamlecie" z Jerzym Radziwiłowiczem zostałbym chętnie aż do końca. Obojętne, jak długo by trwał.
Przedstawienie jest długie i monotonne, choć aktorzy mówią szybko i poruszają się chyżo. Andrzej Wajda niewątpliwie przybliżył "Hamleta" publiczności. Bliskością aktorów, uproszczeniami zwalniającymi od myślenia, no i pomysłem, który uwodzi i olśniewa. Zerknięcie okiem za kulisy teatru, odrobiną wtajemniczenia, trochę plotkarskich aluzyjek zapewni spektaklowi długi żywot i wielki aplauz. Zresztą "Hamlet" zawsze ma powodzenie. Nawet wtedy, gdy z kunsztownie zinstrumentowanej partytury na orkiestrę, chór i solistę-wirtuoza teatr zagra tylko pierwsze takty, prymkę i zakończenie.
Szekspir był nie tylko dostawcą tragedii i komedii, fachowym dramaturgiem. Był geniuszem, jak się powszechnie twierdzi, a także poetą. Poetów można nie szanować, ale lekceważyć ich nie należy... Oto fragment monologu Hamleta w przekładzie Stanisława Barańczaka:
Ten, kto nas stworzył i obdarzył władzą
Myślenia, darem spoglądania wstecz
I wybiegania myślą w przyszłość,
był tak szczodry
Nie po to
przecież, żeby boski rozum
Pleśniał w nas bez użytku.
I przed tą pleśnią powinniśmy się bronić. Przynajmniej w teatrze.