Hamlet bez "Hamleta"
PISAĆ recenzję po sześciu tygodniach - bo taki okres dzielił premierę prasową od premiery faktycznej "Hamleta" - właściwie nie ma wielkiego sensu. Przez ten czas ukazały się już krytyki w tygodnikach, wokół przedstawienia narosło mnóstwo plotek i opinii, być może zdążono w nim to i owo zmienić i "poprawić". Świeżość odbioru recenzenta została zamącona a zainteresowanie czytelników przytępione. Można by więc darować sobie to pisanie, gdyby to nie był "Hamlet", wobec którego nigdy nie pozostaje się obojętnym i gdyby go nie grał aktor klasy Gustawa Holoubka, co stwarzało szansę wydarzenia teatralnego.
Niestety! Szansa została zaprzepaszczana. "Hamlet" w Teatrze Dramatycznym nie stał się wydarzeniem. Holoubek nie tylko grał główną rolę ale i reżyserował. I w reżyserii położył przedstawienie, w czym zgodnie mu pomogli wszyscy aktorzy. Wiadomo, że wystawiając "Hamleta" trzeba mieć coś nowego (lub bodaj starego) do powiedzenia. Z całości przedstawienia nie widać, co chciał przez nie teatr powiedzieć. Widać tylko, co chciał pokazać Holoubek jako aktor w roli Hamleta. Można się z jego ujęciem nie zgadzać, można z nim dyskutować ale trudno przeczyć, że jest on w nim oryginalny i że w wielu scenach - jeżeli nie w całości roli - umie swym fascynującym aktorstwem porwać widza i narzucić mu siłę swej osobowości. Hamlet Holoubka jest młodzieńcem a właściwie chłopcem współczesnym. Pozornie cynicznym, ironicznym, kpiącym, nie znoszącym wielkich słów i nadętego patosu, bez skrupułów, wahań i wątpliwości. Wątpliwość ma tylko jedną na początku: czy stryj rzeczywiście zabił jego ojca? Nasuwają mu się pewne podejrzenia i mówi o tym duch ojca. Ale podejrzenia bywają zawodne a duchom nie można wierzyć. Musi przeprowadzić śledztwo, sprawdzić. I sprawdza zainscenizowaniem przedstawienia trupy wędrownych aktorów. Bawi się tym śledztwem i tym sprawdzaniem, bawi się potem dalszą realizacją zemsty. Niemal zapomina o głębszych pobudkach, traktuje ją jako sensacyjną zabawę, jako "drakę", którą trzeba przeprowadzić do końca. Bawi go nawet początkowo śmiertelny pojedynek z Laertesem.
Z typowo młodzieńczą zmiennością nastrojów przerzuca się z dziecinnych figlów do filozofowania, które zresztą także traktuje kpiąco i drwiąco. Śmieszy go głupota Poloniusza czy przesadna etykieta Ozryka i zabawnie ją przedrzeźnia. Kiedy ma udawać wariata, przychodzi mu to łatwo: po prostu wyjaskrawia nieco swoje normalne wygłupy. Kiedyś Kot napisał, że każdy Hamlet w scenie, w której trzyma książkę, czyta co innego. Hanuszkiewicz w Teatrze Powszechnym czytał Sagankę. Holoubek w ogóle nie czyta, najwyżej ogląda "Kobrę" w telewizji.
I powtórzmy raz jeszcze: jest w tej roli w poszczególnych scenach ogromna aktorska siła przekonywania, która przykuwa uwagę widza. Ale niewątpliwe po uwolnieniu się z uroku tego aktora i bliższym zastanowieniu uderza też jakieś zubożenie tej postaci, które nie pasuje do całości dramatu. I nawet w konsekwencji jej ujęcia są... niekonsekwencje. Hamlet Holoubka w swej zasadniczej tonacji przez cały czas jest taki sam. Taki sam na początku jak i po zabiciu Poloniusza i śmierci Ofelii. Czy na prawdę żadnego śladu mogły nie zostawić te wypadki na jego nastroju? Co prawda nie wierzymy mu kiedy mówi: kochałem Ofelię, ale mimo wszystko... I w takiej sytuacji kilka scen (np. na cmentarzu) wypadło płasko, bez dna filozoficznego.
Podobne do Hamleta ujęcie znać było u Ofelii. Była to zadziorna dziewczyna, rozbudzona erotycznie i dojrzała, trochę przemądrzała, z lekceważącym pobłażaniem słuchająca naiwnych nauk ojca. Ta rola jednak nie przekonywała tym bardziej, że aktorstwo Ewy Krzyżewskiej pozostawia jeszcze sporo do życzenia. A reszta? Reszta jest... milczeniem. Para królewska była zupełnie nijaka: król wyglądał na poczciwca, któremu Hamlet nie wiadomo dlaczego bruździ; królowa - nieznośna w swej bezbarwności i nudzie. Laertes, Horacy i inni przypominali młodzieńców spod kawiarni "Uśmiech". Niektóre sceny wypadły wprost komicznie, jak wyeksponowanie ducha ojca, który przebrany za św. Mikołaja uganiał się po murach aż kamienne, schody skrzypiały.
Dekoracje zaś Jana Kosińskiego były bardzo udane (kostiumy znacznie mniej). Mury zamkowe rozsuwały się w półkole, w którym na kilku kondygnacjach mieściły się sale i komnaty królewskie. Tylko cmentarz wtłoczono tu trochę na siłę. Pozwoliło to na bardzo sprawne przechodzenie poszczególnych scen. Niestety jednak nie mogło to zadecydować o powodzeniu całego przedstawienia.