Artykuły

Urodzeni mordercy

"Makbet" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Agnieszka Olczyk w Didaskaliach.

Jeszcze zanim rozpocznie się spektakl, barowe krzesła i stół, ustawione po lewej stronie proscenium, sugerują, że będzie to Szekspir współczesny. Ale czy w ogóle Szekspir? Na scenę, zamiast czarownic, wchodzą Lola, Maria i Żu-Żu. Dwóch transwestytów w perukach oraz nie najmłodsza prostytutka, którzy w raczej zabawny niż wulgarny sposób prezentują przed publicznością wyzywające pozy. Z ich podekscytowanych dialogów można się domyślić, że wybierają się na imprezę. Póki co, z Makbetem mamy bardzo odległe skojarzenia, związane jedynie z liczbą "czarownic", a nie z ich zachowaniem czy, prowadzoną językiem współczesnej ulicy, rozmową. Myśli widzów krążą zatem bliżej kadrów z filmów Almodóvara niż Szekspirowskiego dramatu.

Następny obraz mnoży wątpliwości i znaki zapytania. Pośrodku ogromnej, pustej sceny, rozparci na fotelach przed telewizorem siedzą dwaj mężczyźni - jeden z obandażowaną głową, drugi z ręką na temblaku. Obaj w dresach i kapciach, obaj mocno znudzeni. Wbrew pozorom, to nie bohaterowie Świata według Kiepskich, a Makbet (Michał Majnicz) i Banquo (Przemysław Kozłowski). Kim są? Na pewno nie dzielnymi żołnierzami. Trzy rozchichotane, znane już z poprzedniej sceny "dziewczęta" przychodzą, żeby się z nimi nieco pobawić, a przy okazji szepnąć im na ucho o zawodowych awansach. W spektaklu Mai Kleczewskiej nie ma metafizyki. Wiedźmy nie są wiedźmami, powtarzają tylko być może zasłyszane plotki. Z drugiej strony obecność tych trzech postaci mocno zaistnieje w przedstawieniu: będą one uczestniczyć w każdej niemal zbiorowej scenie, spełniając różne role. Do końca spektaklu wszakże pozostaną bytami dziwacznymi, nieokreślonymi- nie tylko seksualnie.

Wraz z przybyciem Duncana (Grzegorz Minkiewicz) i jego świty wszystko staje się jasne, a właściwie bardzo ciemne i obrzydliwe. W rytm przeboju Michaela Jacksona Duncan wykonuje obsceniczny taniec przed Makbetem i jego żoną. W odwiedziny do Makbetów nie przybył dostojny, dobrotliwy król, lecz przywódca mafii. Wyuzdany, obleśny i zdegenerowany - jak całe jego otoczenie. Mafia jest bezwzględna i nie przebacza zdrady. Dlatego pan Cawdoru - prawdopodobnie podległy Duncanowi szef lokalnej mafijnej komórki - musi zginąć. Ludzie Duncana zakładają mu na głowę plastikowy worek i, półnagiego, wyprowadzają na egzekucję. Przychodzi na myśl jeszcze jedno skojarzenie, związane z tak często pojawiającymi się ostatnio w telewizji scenami straceń porwanych w Iraku zakładników. Komu wydaje się, że ma władzę, ten uważa, że posiadł na własność czyjeś życie i może decydować o jego istnieniu bądź nieistnieniu. Rozdawane przez Duncana zaszczyty to także chwilowy kaprys. Podobnie kaprysem jest wskazanie przez króla jego następcy - równie jak Duncan rozpustnego, prostackiego i chyba jeszcze bardziej brutalnego Malcolma (Dominik Bąk). Duncan wie, że Makbet, owo "drzewo, które wyhodował", za wszelką cenę, bardziej niż ambitnie chce się piąć coraz wyżej. Z cynizmem zatem patrzy na Makbeta, jednocześnie nominując Malcolma na swego "pomazańca" Zebrani, w tym także i Makbet, posłusznie przyklaskują decyzji Duncana, wiedząc, że brak aplauzu to wykonany prędzej czy później wyrok śmierci na samego siebie.

Świat jest zły i ludzie są źli - mówi swoją inscenizacją Maja Kleczewska. Także Banquo i Macduff (Mirosław Bednarek), wydawałoby się, postacie szlachetne i prawe, są tutaj tak samo niemoralni i wciągnięci w brudne układy, jak cała reszta. Banquo ma ambicje nie mniejsze niż Makbet i szczerze nie znosi swojego bardziej "ustawionego" kumpla. Gdy zarzuca Makbetowi nieczystą grę, przemawia przez

niego nie odwaga i szczerość, a zwykła zawiść. Macduff natomiast jest w przedstawieniu aparatczykiem, postacią marginalną (i dość bezbarwną), dbającą o swe własne, ciemne interesy. Świadkami zbrodniczej rzeczywistości, w zasadzie już jej uczestnikami, są nawet dzieci, bawiące się karabinami-zabawkami w zabijanie.

Wreszcie - Makbet i jego żona. "W tragedii są tylko dwie wielkie role, ale trzecią z osób dramatu jest świat" - pisze Jan Kott w eseju o Makbecie. W opolskim spektaklu machina zbrodni nie rozkręca się powoli: ona już na długo przed rozpoczęciem akcji została wprawiona w ruch, a Makbet jest tylko jednym z jej trybików. Splugawiona rzeczywistość jest tu bohaterem pierwszoplanowym i już zastanym. Makbet i jego żona jedynie prolongują jej trwanie. Grzegorz Minkiewicz, odtwarzający rolę Duncana, wciela się później w Seytona, a Przemysław Kozłowski po śmierci Banqua prześladuje Makbeta jako Medyk szkocki. Wszyscy są jednakowo unurzani w tym samym ohydnym bagnie.

Ludzie przemijają, ale zostają ich twarze, które przypominają, że zło jest nieśmiertelne. Michał Majnicz gra jednego z mafijnych bossów, który przynależy do odrażającego świata i jest jego odzwierciedleniem, ale też kimś wcale nie gorszym od pozostałych, abominacyjnych bohaterów. Powiedziałabym wręcz, że może nawet jest od nich lepszy, gdyż obok Lady Makbet (Judyta Paradzińska) jest bodaj jedyną postacią, która zachowuje resztki człowieczeństwa. Paniczny strach, kilka czułych gestów w stosunku do żony (wzruszająca scena głaskania brzucha

ciężarnej Lady Makbet), wyrzuty sumienia - to może niewiele, ale w porównaniu do całkowitego braku zasad panującego w otoczeniuMakbeta, przywołują jednak jakiś ludzki pierwiastek. Lady Makbet Paradzińskiej jest postacią pozostającą nieco w cieniu męża i trudno o niej powiedzieć: megiera. To raczej kobieta, która pragnie zmienić swoje życie i znajduje na to najgorszy z możliwych sposobów. Szybko

popada w obłęd. Być może chorobę przyśpiesza prawdopodobne poronienie dziecka. Podczas gdy sobowtór Lady Makbet (bądź jedna z osobowości - zdaje się, że bohaterka cierpi na rodzaj schizofrenii) siedzi nieruchomo na łóżku, tyłem do widowni, ona sama upomina w kółko Makbeta, aby założył szlafrok i umył ręce. Wreszcie słania się w objęciach męża, krucha, oszalała z ambicji i, tak naprawdę, godnawspółczucia.

Ogromna scena opolskiego teatru odsłania nowe zakątki. Przestrzeń jest w spektaklu jednym z jego głównych aktorów. Światło wydobywa z mroku przedpokoje, pokoje i korytarze, majaczące gdzieś w oddali, istniejące nierównolegle i tylko, niejako, chwilowo. Na prawym skrzydle proscenium znajduje się łazienka Makbetów - jedyne miejsce, gdzie przebywają tylko oni sami. Pleksiglasowe ściany, na których załamuje się światło, czynią tę wąską przestrzeń niepokojąco złowrogą. Przestrzeń rozszerza się nie tylko w głąb, ale i wzwyż. Jedna z najładniejszych, najbardziej wymownych scen tego Makbeta to przejście Lady Makbet - już królowej - po antresoli, obok galerii krzywo, jakby

naprędce, zawieszonych obrazów. Lady Makbet celebruje swoją królewskość, która jednak nie przyniosła jej szczęścia. W pięknej, czerwonej sukni z tafty spaceruje wzdłuż malarskich reprodukcji, stanowiąc kontrast dla eksplozji przemocy, która wybucha wokoło. Jak gdyby próbowała, wbrew wszystkiemu, zachować choć zewnętrzne pozory normalności i wrażliwości, odciąć się od zła. Ale czy jest to możliwe? Kto zresztą uwierzy, że nie awansowała po prostu do mafijnej elity, tej, która już tylko zleca brudną robotę, a sama, w białych rękawiczkach,

udaje praworządnych obywateli, brylując na salonach?

Spektakl epatuje brutalnością. Zbrodnie są tu jak najbardziej realne, dokonują się na oczach widzów. Duncan nie zostaje zamordowany przez Makbeta gdzieś za ścianą, lecz ginie zaszlachtowany jak zwierzę, wielokrotnie ugodzony nożem, na środku sceny. Także Lady Macduff (interesująca Aleksandra Cwen) nic nie zostaje oszczędzone - jeden z morderców, zanim zada ostateczny cios, brutalnie ją zgwałci, podczas gdy jego wspólnik, podniecony tym widokiem, będzie się onanizował.

Mimo okrucieństwa i potworności, oba obrazy naprawdę pozostawiają widza obojętnym. I jest to reakcja jak najbardziej zgodna z oczekiwaniami twórców spektaklu. Dotykamy tutaj zasady, rządzącej całym przedstawieniem - jest nią ubranie zbrodni w płaszczyk pop kultury. Kleczewska swoją inscenizacją oskarża kulturę, szczególnie masową - i to zarówno jej twórców, jak i odbiorców - o uatrakcyjnienie zła, wykreowanie go do roli motoru rozrywki. Zło, wulgarność, obsceniczność stały się dziś trendy. Pożywką mediów i pop kultury są biografie seryjnych morderców, przywódców mafii czy pedofilów. Jednym z najpopularniejszych seriali, na przykład, jest Rodzina Soprano - sympatyczny ojciec tytułowej rodziny to mafioso, który przerwy między załatwianiem porachunków na mieście spędza na kozetce u psychoanalityka. Kultowy reżyser Quentin Tarantino bawi nas do łez, podczas gdy jednocześnie ekran zalewa krew gęsto ścielących się trupów. Pop kultura oswoiła, "ugłaskała" zło. W serwowanej przez nią papce rozmyły się wartości. Także media przyzwyczaiły już nas do

widoku obcinanych głów, zwęglonych ciał czy zbliżeń twarzy ludzi, których bliscy właśnie stracili życie.

W Makbecie Mai Kleczewskiej najbardziej brutalne sekwencje, dzięki sztafażowi pop kultury - licznym odwołaniom do scen z filmów Tarantino, Lyncha, Stone';a czy Almodóvara (w poszczególnych rozwiązaniach, ale też w scenografii i kostiumach), wszechobecnemu kiczowi, puentowaniu akcji znanymi przebojami: Jacksona, Jennifer Lopez - zostają wzięte w cudzysłów. Nie przerażają, lecz budzą co najwyżej niesmak, a czasem rozbawienie. No bo jak się przejąć zamordowaniem Duncana, skoro kontrapunktem dla tej sceny jest śpiewana z playbacku przez jedną z "czarownic" nastrojowa piosenka Nancy Sinatry (Bang bang), rozpoczynająca film Kill Bill vol.1 Tarantino? Albo jak nie nabrać dystansu do śmierci Lady Macduff i jej dzieci, gdy poprzedza ją śpiewno-taneczny show, trzech tym razem, "czarownic" - drag queens, nawiązujący do australijskiego obrazu Priscilla, królowa pustyni (z hitem: I will survive), a jeden z oprawców po dokonaniu mordu

myje ręce w akwarium? Cała scena zabicia rodziny Macduffa ma wręcz modelową, "tarantinowską" dramaturgię. Rozpoczyna ją monolog Lady Macduff, siedzącej na kanapie i wyrzucającej nieobecnemu mężowi ucieczkę z domu. Wiatr porusza zawieszonymi w drzwiach paciorkami... Czy wiatr? Widać, jak w kobiecie narasta strach, jakby przeczuwała, co ją za chwilę czeka. Jest już pewna: to nie wiatr, tylko

zły człowiek. Ale myli się - ten ktoś przychodzi, żeby ją ostrzec, właśnie przed złymi ludźmi. Uspokaja się. Tylko, czy aby dobrze robi, usypiając znów czujność? Posłaniec zaczyna się do niej dobierać, jest coraz bardziej natarczywy, już wydaje się, że zaraz ją zgwałci, lecz on nagle... po prostu wstaje i wychodzi. Nie można jednak odetchnąć z ulgą. Zbir powraca, tym razem z kolegą (obaj w maskach Mickey Mouse, symbolu pop kultury), by dokończyć swe dzieło (notabene, sama scena gwałtu wygląda na cytat z głośnego filmu Nieodwracalne). Pełen dziwnego niepokoju nastrój i nieprzewidziane zwroty akcji są tu godne najlepszych "kawałków" z Pulp Fiction.

Świat Makbeta Mai Kleczewskiej jest budowany konsekwentnie, przemyślany w każdym detalu. Można się zgodzić na wizję reżyserkilub nie, ale nie można tej wizji odmówić atrakcyjności, nie tylko tej zewnętrznej, wizualnej. Kleczewska bardzo sprawnie, powiedziałabym wręcz: sprytnie, ominęła wiele scen, rozwiązań czy wątków dramatu Szekspira, starając się zainteresować widza własną wizją makbetowskiej rzeczywistości. Czasem udowadnia ona swoje założenia za wszelką cenę, szczególnie za cenę tekstu. Aby akcja toczyła się gładko, według przyjętej tezy, reżyserka niekiedy usuwa niewygodne rozwiązania. Tekst Szekspira "szyje" współczesną, często wulgarną polszczyzną, co daje efekt atrakcyjny chyba przede wszystkim dla licealnej młodzieży (w założeniu: tej powyżej osiemnastego roku życia, choć na marginesie przyznam, że adnotację "spektakl wyłącznie dla widzów dorosłych" rozumiem jako chwyt marketingowy). Sporo subtelnych,

ciekawych pomysłów zostaje rozwiązanych w taki sposób, że odnosi się wrażenie "przyklepania" ich łopatą. Aby tylko pasowały do założonych ram. Oglądając tego Makbeta, można się momentami zastanawiać, czy to koncepcja wypływa z dramatu, czy jest wręcz odwrotnie i sztuka Szekspira została skrojona i pocięta na potrzeby takiej właśnie interpretacji? Wszystko, co z niej zostało, rzeczywiście idealnie - jednak trochę zbyt idealnie - pasuje do zaprezentowanej wizji, a tam, gdzie powstają ewentualne luki, "łata" się je, dodając wspomniane już współczesne dialogi (wrażenie potoczności języka potęguje także nowy przekład Antoniego Libery).

Najbardziej żal sceny finałowej, w której do zamku Makbeta nadciąga Las Birnamski (o drugiej przepowiedni, zabiciu króla przez kogoś nie zrodzonego z kobiety, nie ma tutaj mowy - nie mieści się ona w poetyce przedstawienia). Las u Kleczewskiej okazuje się grupą antyterrorystów z brygady "Las Birnamski" - taki napis widnieje na podkoszulkach żołnierzy, którzy otaczają Makbeta. To jednak zbyt banalne, bardzo uproszczone zakończenie. Mówiąc językiem tego spektaklu: po prostu przegięcie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji