Artykuły

Prapremiery 2009

O spektaklach VIII Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy piszą Roksana Adamowska, Anna Ciechanowska, Daria Romanowska, Justyna Superczyńska i Robert Szarata z Gazety Festiwalowej.

To kraj dla odważnych ludzi

Reżyser: Michał Walczak i Rafał Rutkowski. Aktor: Rafał Rutkowski. Miejsce: Mózg. Scenografia: krzesło i stół. Kilka rekwizytów. Tak niewiele potrzeba, aby zapewnić widzom godzinę pełną dobrego humoru. Obserwacja otaczającego nas świata, ludzi, relacji między nimi, przelana na papier i świetnie odegrana - to właśnie mogliśmy oglądać wczoraj w ramach festiwalu. One-man show "To nie jest kraj dla wielkich ludzi" jest o nas Polakach. O naszych słabościach, wadach, przywarach.

Wchodzimy do sali. Na scenie widzimy wysokiego mężczyznę, który przywołuje kilkukrotnie na scenę Rafała Rutkowskiego. Ów osobnik to nie kto inny jak sam aktor. Wstęp jest świetnym elementem wprowadzającym do świata nieprzewidywalnego humoru, w którym jeden aktor wcieli się przeróżne postacie.

Pierwszą osobowością jest ksiądz głoszący kazanie podczas ślubu swoich znajomych Karoliny i Mariusza. W tej ważnej dla młodych chwili porusza on wątki dotyczące rozwodów, zdrady, starzenia i śmierci. Sam autor przyznał, że właśnie takiego księdza miał podczas swojego ślubu. Jakież to ciekawe, uczynić najważniejszy dzień w życiu dwojga kochających się ludzi, powodem do refleksji nad sensownością zawierania związku małżeńskiego.

Ciekawe były przejścia pomiędzy postaciami. Wtedy swój monolog głosił Rafał Rutkowski - aktor. Nie zabrakło w nim autoironii. Dystansu do siebie i swojej pracy. Zapowiadając kolejny skecz sugeruje nam, iż jest on w większości autorstwa Michała Walczaka. Krytykuje tekst: jest mało zabawny i nie smaczny. Mówi: "dobry dramaturg ale trochę słaby" Wszystko oczywiście osnute humorem i żartem. Dowcipny zabieg reżysera nie pozwolił publiczności na przerwę w wybuchach śmiechu.

Przedwojenny ginekolog i tleniona blondynka w ciąży. Wykorzystywanie pozycji, chamski dowcip, zafascynowana pani nie stroniąca od przyjemności. Całość co chwile przerywana przez aktora aby ponarzekać jakiż to beznadziejny tekst. Dużo dystansu do siebie i rzadka cecha, szczególnie u "wrażliwych artystów", zdolność śmiania się z własnej osoby.

Pani pedagog i dzień otwarty w renomowanym i prestiżowym przedszkolu dla bogatych "robaczków". Wylęgarnia "dzieci renesansu" wszystkowiedzących i potrafiących. Kolejna świetnie przedstawiona postać. Przedszkolanka z powołania. Powołanie do zarabiania pieniędzy. Brawo za mimikę i gestykulację.

Nowoczesna psychoterapia Austriaka, rozdartego wewnętrznie przez historię dziadka, który zginął podczas drugiej wojny światowej. Tak modne w dzisiejszych czasach, spotkania z psychologami, psychoanalitykami zostały brutalnie wyśmiane.

Oberwało się także "warszawce". Centrum wszechświata. Nie grasz w stolicy to się nie liczysz. Nie zarabiasz pieniędzy, a i znajomości nie masz takich jak trzeba.

Bydgoskiej publiczności bardzo spodobała się improwizacja dotycząca naszego miasta. Skojarzyłam to z estradowymi popisami zagranicznych gwiazd, które występując codziennie w innym miejscu, zapewniają nas o miłości właśnie do naszego miasta- wspaniałego i niesamowitego w którym publika jest najlepsza.

Największe brawa i salwy śmiechu przypadły postaci żołnierza- geja. Aktor podczas wywiadu powiedział, że to właśnie wojsko jako pierwsze kojarzy mu się z homofobią. Prawdziwy polski żołnierz, patriota nie może być gejem. Armia nie boi się homoseksualistów. Ona ich wyszukuje i eliminuje za pomocą gej - daru. Ponieważ są zagrożeniem. Co się stanie gdy światła zgasną? Jak zaatakuje współtowarzyszy niebezpieczny gej? Ten skecz świetnie ukazał lęki i obawy wobec odmienności seksualnej. To co inne jest wrogie. Nie znam więc się wystrzegam jak zła najgorszego.

Oberwało się również krytykom. Wykreowana tym razem postać, nawołuje do nakręcenia polskiego erotyku, filmu o pedofilu czy też o bitwie pod Mokrą. Jak dotąd polskie kino nie jest polskie, a to trzeba pokonać. Świetna parodia.

Dobrą puentą jest ostatni skecz. Mężczyzna opłakujący swojego przyjaciela nad jego grobem. Wychwalający jego talent. Ze smutku wychodzi skrywana zazdrość. Ta cecha jest w większości z nas. Nie lubimy jak innym powodzi się lepiej niż nam. Nowy samochód sąsiada jest ciosem prosto w serce. To nie jest kraj dla wielkich ludzi. Sukces drugiego człowieka jest moja porażką. Im mniej Ci się powodzi tym bardziej Cię lubię.

Na pochwałę zasługuje warsztat aktorski pana Rafała Rutkowskiego. Mimika i przechodzenie z jednej postaci w drugą, wymagały bardzo żmudnej i ciężkiej pracy, ale przede wszystkim talentu aktorskiego. Na konferencji przed spektaklem usłyszeliśmy, że łatwiej jest wzruszyć niż rozbawić. Coś w tym jest. Ujrzeliśmy wstydliwe cechy naszego społeczeństwa w sposób komediowy. Świetnie napisany tekst przez Michała Walczaka stał się gwarantem sukcesu. Publiczność reagowała bardzo żwawo i spontanicznie. Wspólna wizja aktora i reżysera zafundowała nam godzinę śmiechu.

Roksana Adamowska

***

Wiwisekcja na polskości

"Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej spotkało się z żywym przyjęciem czytelników i krytyków. Za nowy utwór autorka była przede wszystkim głaskana po główce, chwalona, ponieważ - jak twierdzi wielu wcześniej krytykujących jest twórczość - wreszcie dorosła, zerwała z dresiarską manierą i kaleczeniem języka przez innych nazywanym "nowatorstwem" i "powiewem świeżości w polskiej literaturze". Za inscenizację tekstu zabrał się nie kto inny, jak Grzegorz Jarzyna, a premiera spektaklu w marcu tego roku w trakcie festiwalu "digging deep ang going dirty" w Berlinie spotkała się z bardzo pozytywną reakcją tak krytyków, jak i zgromadzonej publiczności. Nie inaczej było w trakcie bydgoskich "Prapremier", gdzie widzowie byli tyleż rozbawieni, co urzeczeni Masłowską według Jarzyny. Kim są zatem owi "my", między którymi jest tak dobrze? I czy rzeczywiście dobrze jest?

Na początek poznajemy trzy pokolenia kobiet - Babcię, Matkę (Halina) oraz Małą Metalową Dziewczynkę. To, co charakterystyczne dla ich egzystencji, to naznaczenie poczuciem okrutnego braku. Braku, który dotyczy wszelkich sfer życia tak, że czymś naturalnym stało się jego podkreślanie w codziennych rozmowach. "Brak pokoju" tak często podkreślany w istocie jest symbolicznym brakiem przestrzeni życiowej i perspektyw. W końcu, o jakich perspektywach możemy mówić, gdy nasz rytm dnia wyznaczony jest jedynie godzinami pracy, a czas odliczany jest za pomocą promocyjnych ulotek z hipemarketów i dyskontów?

Masłowska, a za nią Jarzyna pokazują nam również niemożność międzypokoleniowego porozumienia. Choć żyjące pod jednym dachem, trzy kobiety nie potrafią ze sobą rozmawiać ani razem być. Halina, poza kilkoma drobnymi uwagami, w ogóle nie odzywa się do matki. Dla Małej Metalowej Dziewczynki babcia to swego rodzaju obcy, który opowiada nieustannie o jakiejś wojnie i "obozach kondycyjnych". Obsesyjne opowieści staruszki są kompletnie niezrozumiałe dla przedstawicielki młodego pokolenia, które wydarzenia z lat 1939-1945 zna jedynie z ilustracji w książkach, filmów i gier komputerowych. Coś, co nie zostało doświadczone, jest nierealne, zatem jak natarczywą muchę należy je zatem odpędzić, najlepiej poprzez usunięcie babci z pola widzenia (i słyszenia) - w końcu ona także ma swój brak pokoju - bądź wykpić.

Doświadczenie wojenne jest rysą w kontaktach, granicą, której nie można pokonać. Nie można bądź by nie można było, gdyby w ogóle którakolwiek z bohaterek próbowała. Warto bowiem zauważyć, że relacja matka-córka jest tu kompletną abstrakcją - nie ma jej, tak jak nie ma wszystkich innych rzeczy - własnego pokoju, dobrego jedzenie, pieniędzy, wakacyjnych wspomnień. Nie ma rozmowy - są rzucone w powietrze uwagi, polecenia, szyderstwa. Nie ma więzi. Jest tylko życie pod jednym dachem - obok, ale nigdy razem i nawet nie wiadomo, dlaczego owo "razem" nie może się ziścić (w odróżnieniu choćby od rewelacyjnego ujęcia relacji matki i córki - również z wojną w tle - w "Utworze o matce i ojczyźnie" Bożeny Umińskiej-Keff). Możliwość znalezienia ponadpokoleniowego porozumienia pojawia się dopiero wtedy, gdy uświadamiamy sobie, że gdyby nie koleje losu, mogłoby nas nie być.

Jednak "Między nami dobrze jest" to również niezwykle trafna, choć pesymistyczna diagnoza polskości czy relacji polsko-sąsiedzkich. W pył rozbite zostają narodowe mity i fantazmaty tak charakterystyczne dla naszego sposobu myślenia. Polacy to już nie naród wybrany, lecz wybrakowany: wiecznie niezadowolony, krnąbrny, przekonany o swej wyjątkowości, a jednocześnie pałający nienawiścią, niezdolny do działania w sytuacji innej niż tragiczna. Nienawiść i niechęć w stosunku do innych narodów jest w istocie przejawem zazdrości, gdyż "im się udało". Lęk przed rzekomo złym Niemcem, który tylko czyha, aby zabrać nam nasze kartoflisko (wszak wiadomo, że polski ziemniak jest bardziej kartoflany niż ziemniaczany może być niemiecki kartofel), to w rzeczy samej strach, że inni okażą się lepsi. Polacy chcą normalności i zapełnienia braku, ale ani jedno ani drugie w świecie spektaklu nie istnieje. Pytanie, czy w ogóle jest to możliwe, pozostaje otwarte.

Polskość przestała być powodem do dumy, w szczególności dla młodego pokolenia. Stała się wrzodem, chorobą - aż chciałoby się dodać: przenoszoną drogą płciową. "Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko normalnymi ludźmi!", "Nie jestem Polką - jestem Europejką" - to postulaty i autodefinicje nowego pokolenia, tego, które nigdy nie doświadczyło braku ojczyzny czy uciśnienia narodowego ducha. Ojczyzna to zatem taki sam abstrakt jak wojna. Polskość zostaje również zdegradowana w jednym ze swych podstawowych wizerunków - Matka (Ale Czy?) Polka, w swym gastronomicznym wariancie, choć z radością sięga po swój oręż, tj. garnki, łyżki i szklanki, a na wszelki wypadek potrafi zachować również plastikowe pojemniczki po jogurtach, przestaje pełnić swą podstawową funkcję - nie karmi, ale zapycha; nie odżywia, ale prawie truje, nie wychowuje, lecz...

Świat trzech bohaterek (i przyjaciółki domu, niejakiej Bożeny alias "grubej świni") kontrastowany jest nieustannie ze światem nowobogackich. Mieszany jest też świat ludzi realnych i fimowo-serialowych bohaterów. W efekcie nie wiadomo, która z opowieści - o matce, babci i wnuczce czy Jaśku, Monice, Edycie, smutnym autorze scenariuszy - jest prawdziwa, a która nie, która się dzieje, a która jest jedynie myślana. Wszak zawsze może okazać się, że wszystko to, to wyłącznie śmietnik młodego reżysera, ścinki, nietrafione pomysły, niewykorzystane sceny z filmów, seriali, które nie powstały z braku funduszy czy braku talentu.

Z owego śmietnika wyłania się jednak diagnoza - "między nami dobrze jest", bo nie ma żadnego "nas". "Nas" trzeba dopiero stworzyć. Zarówno w sensie narodu, jak i nowoczesnego społeczeństwa. Nie ma "my", ale za to jest wiele "ja" - skarlałych, słabych, zakompleksionych, które pojedynczo żyją w smutnej i szarej rzeczywistości naznaczonej Brakiem Lepszego.

Grzegorz Jarzyna proponuje widzom formę prostą, wręcz minimalistyczną, momentami również nieco łopatologiczną. Proza życia bohaterek oddana jest nieskomplikowaną, ubogą scenografią, często jedynie symbolicznie zaznaczaną na ekranach tworzących ściany pokoju w mieszkaniu w "wielokondygnacyjnym budynku ludzkim w Warszawie". Sposób konstruowania bohaterów przypomina mechanizmy stosowane w serialu czy kabarecie. Mamy zatem do czynienia z przerysowaniem, znacznym uproszczeniem. Jednocześnie jednak groteskowość ujęcia, autoironia i humor pozwalają na swobodne mówienie o trudnych, bolesnych sprawach.

W stosunku do wymowy dramatu spektakl Jarzyny jest łagodniejszy. Urzeka, ale nie czaruje. Boleśnie kłuje, ale gdzieś pod skórą, gdyż to, co drażni, uwiera przykryte jest pozornym kożuchem żartów i zabawnych gier językowych. Pozornym, bo w rzeczy samej jest to niezwykle smutna diagnoza polskiej kondycji narodowej. Mimo to budzi śmiech. Niestety czasem bezrefleksyjny.

Anna Ciechanowska

***

Pragnienie niemożliwego

Spektakl Chotkowskiego na podstawie tekstu Sarah Kane "Łaknąć", jest dla widza nie lada wyzwaniem. I wcale nie problem w tym, że jest brutalny, ostry, drapiący czy nawet - jak twierdzą niektórzy - wręcz pornograficzny. Wszystkie te elementy obecne są już u samej brytyjskiej dramatopisarki, zatem nic zaskakującego w tym, że pojawiają się i w spektaklu. Chotkowski bowiem wymusza na publiczności pełne zaangażowanie w treść. Odczucie emocji bohaterów od środka. Zatoczenie koła takiego, jakie bohaterowie i bohaterki zataczają. Już w tym momencie dla przyzwyczajonych do sztywnego podziału na "scenę" i "widownię" odbiorców pojawia się problem: "gdzie tu jest scena?" czy też "ale w którą stronę się odwrócić?".

Cóż zatem sprawiło tyle problemów? W zamyśle Chotkowskiego sceną stały się rampy otaczające siedzącą na obrotowych krzesłach publiczność. Niestety zamysł reżysera chyba nie przez wszystkich został odczytany i spora część widowni siedziała w bezruchu zastanawiając się zapewne, o co chodzi z tą czerwoną, zachlapaną ścianą. Figura koła zresztą jest dla tego spektaklu niezwykle istotna - bohaterowie wielokrotnie otaczają publiczność biegnąc czy powoli idąc. Wygłaszane kwestie podsycają tylko psychodeliczny nastrój i tak już osiągający ekstremalny poziom za sprawą granej na żywo, wżerającej się w mózg muzyki Bukowskiego. Bohaterowie zagubieni, każdy ze swoją traumą i grzeszkami na sumieniu rozpaczliwie poszukujący-łaknący prawdziwej miłości, wykrzykują, wyszeptują, wyrzucają z siebie kolejne fragmenty monologów.

Wszystko podane w surowej, ostrej formie - wyzywające stroje, gesty, rekwizyty ograniczone do porozrzucanych tu i ówdzie przedmiotów, roztrzaskiwanie się o ściany, czerwień, ciemność, hałas, ruch, plamy z krwi na ścianach, twarzach, ubraniu, quasi-erotyczne sceny. Poszukiwanie miłości okazuje się stratą czasu - na prawdziwą miłość nie mamy szans, ponieważ nie szukamy jej samej, lecz ideału, niemożliwego, czegoś, co jesteśmy w stanie osiągnąć dopiero po śmierci. Pytanie tylko, czy na pewno? Bohaterowie kolejny raz zataczają koło i jak to z kołem bywa - muszą wędrować dalej. W każdym razie wtedy, gdy możliwość samobójstwa została odrzucona (fenomenalna scena zagrana przez Anitę Sokołowską).

Moje osobiste wielkie plusy tego spektaklu to muzyka oraz kreacja stworzona przez Dominikę Biernat. Całość wbija w fotel (przepraszam - obrotowe krzesełko) i zapada w pamięć. Na długo.

Anna Ciechanowska

***

Skończył się czas ojców!

Nie jest łatwo zdefiniować słowo "ojciec". Z najprostszego punktu widzenia jest to mężczyzna posiadający potomstwo. Jednak pod względem psychologiczno - społecznym rzecz ma się o wiele trudniej.

Samych problemów dostarcza samo nacechowanie emocjonalne słowa ojciec. To słowo brzmi poważnie, dumnie, nawet budzi lekki strach. A już na pewno respekt. Ojciec - głowa rodziny, żywiciel, pan i władca domu. Czy słowo "tata" budzi te same emocje?

Tata jest już czymś innym. To osoba, która w jakiś sposób złączona jest z naszą mamą( nie matką). Ktoś kto daje nam na szkołę i pozwala od czasu do czasu się do siebie przytulić. Społeczno- rodzinne relacje z nim opierają się na luźnej symbiozie. Obie strony robią to czego oczekuje strona druga. A jak się nie da? To trudno.

Nie to co z ojcem. Ojcu nie wolno się przeciwstawić. Ojcu nie można robić na złość. Ojciec zawsze ma rację. Ojca nie wolno denerwować. A jeśli już tak się stanie, to trzeba go całować po dłoniach i błagać o przebaczenie.

W spektaklu Witta-Michałowskiego występuje właśnie ojciec. I to taki rzeczywiście ostatni z tego typu. Ostatni okaz. Reszta wyginęła.

Mamy lata 80-te: arbuzy na kartki, mieszkanie z betonu z grzybem gratis, telewizor. Rodzinę: Ojciec - wojskowy z krwi i kości, ale za to bez serca, Matka - prosta kobiecina, która w wieku 17 lat rodzi swego pierworodnego wyznająca zasadę, że oprócz Boga jest jeszcze bóg - mąż, Syn - dziecko niechciane, owoc przypadku, przy okazji ofiara systemu.

Świat widziany okiem dziecka nie obfituje w różowe barwy. Chłopiec żyje w ciągłym stresie spowodowanym humorami ojca. Boi się nawet włączyć nowiutki telewizor. Bo co będzie jeśli się pomyli? Jeśli źle wciśnie guziczek. Oj, ojciec może być niezadowolony. A do tego spanikowane wrzaski mamy, że prąd kopnie. Cóż - lepiej zginąć wypełniając rozkazy ojca, niż od zostać ciotą. Widz chce wierzyć, że wszelkie niesprawiedliwości ze strony ojca są tak naprawdę podszyte bezgraniczną miłością do syna i chęcią jego dobra. Nawet ta noc na zimnym balkonie i konsumpcja arbuza nago, bez jakiejkolwiek odzieży. A ojciec niby kocha, ale nie potrafi tego okazać. Zostaje więc wojskowa ideologia i surowe zasady. Ile osób przeżyło lub było świadkiem takiego wychowania? Chyba dużo. "Jedz, bo będziesz ciota. Zrób, bo oberwiesz"

Spektakl udany. Nie tylko dzięki tekstowi Artura Pałygi, brutalnemu, nierealnemu czasem. Czasem tak bardzo, że haczącemu o surrealistyczną komedię. Duże brawa dla reżysera i scenografa zarazem. Łukasz Witt-Michałowski sadza widzów na ruchomej widowni, która podzielona na cztery moduły jeździ po scenie. Niczym wojskowe ciężarówki ustawia się w różnych punktach rodzinnego pobojowiska. Aktorstwo też nie budziło zastrzeżeń a raczej podziw za wytrzymałość. Półnadzy lub nadzy całkowicie, na zimnym bruku zdawali się być odporni na temperaturę. I o dwóch rzeczach jeszcze trzeba wspomnieć. Dwóch aktorach. Tancerzu Tomaszu Bazanie, którego profesjonalny taniec był ciekawym elementem spektaklu pobudzającym wyobraźnię widza. Oraz o pleśni, która będąc częścią wyposażenia mieszkania bohaterów, zmieniała swe kształty jakby reagując na wydarzenia na scenie. Z jednej strony czuły widz, z drugiej cichy bohater.

Podsumowując 120 minut na mrozie zostaje wybaczone.

Daria Romanowska

***

Szabelki, gorzałka i panienki

Spektakl Klaty to nic innego jak esencja tego, co w "Trylogii" najlepsze. Po pierwsze charakterne postaci - temperamentni mężczyźni, dla których Ojczyzna jest na pierwszym miejscu oraz kobiety, piękne i niewinne, do ślubu skrywające swój dziewiczy skarb. Po drugie - akcja. 6 tomów skondensowane do 4 godzin spektaklu musi owocować tempem na scenie. Niesamowita dynamika wciąga widza jak najlepszy film akcji. Tylko zamiast super samochodów są łóżka na kółkach, które robią za konie, na których bohaterowie skaczą udając galop. Sceny pojedynków bez użycia szabli za to z genialnym podkładaniem dźwięków przez aktorów i świetnie dopracowanym ruchem. Po trzecie - muzyka. "Dumka na dwa serca" przemieszana z ostrą muzyką i pieśniami kościelnymi. Wszystko podsycone dialogami żywcem wyciągniętymi z powieści. W takim oto świecie mogliśmy wczoraj oglądać spektakl o Polakach.

O Polakach, którzy ciągle muszą o coś walczyć. Albo o Ojczyznę, albo o honor, albo o kobietę oczywiście. I tak oto mamy taki schemat. Najpierw bitwa, potem uczta. A w między czasie zaloty do kolejnej białogłowy. Sienkiewiczowski świat pokazany w innym świetle, inny od tego do jakiego byliśmy tak bardzo przyzwyczajeni. Humorystyczna i musicalowa czasem wersja Trylogii. Kawał ciężkiej i dobrej roboty. O to chodzi w sztuce - żeby interpretować a nie powielać. Żeby materii, która pokryła się już trochę kurzem nadać nowy kształt. Nowy sens. Tchnąć życie w to co zastygłe. Pobudzić umysł widza do ciągłego szukania nowych obrazów. Przekonać, że zawsze można coś nowego powiedzieć o rzeczy tysiąc razy już omawianej.

Daria Romanowska

***

Mimesis (słuchowisko radiowe)

Na podstawie opowiadania "Mimesis" Pawła Huelle

Tęsknota za centrum, uniwersum, głębszym sensem, niezawodnym ratunkiem od zwątpienia i źródłem nadziei, to uczucie, które często towarzyszy człowiekowi. W osadzie Menonitów odpowiedzią na tę tęsknotę była Księga. Spis surowych i konkretnych nakazów, których wspólnota zobowiązana była rygorystycznie przestrzegać, dawał odpowiedź na wszystkie pytania, wkraczał w najdrobniejsze nawet aspekty egzystencji. Księga zawierała wyczerpujące wskazówki odnośnie stroju, budowy domu, zachowania, uczyła co myśleć, w co wierzyć, a nawet jak ukarać tych, którzy się jej zasadom sprzeniewierzyli.

Bohaterka słuchowiska "Mimesis", stworzonego na motywach opowiadania Pawła Huelle pozostawała ufna Księdze, nawet wtedy kiedy jej świat został już doszczętnie rozbity. Jej losy, inaczej, niż w oryginale poznajemy z historii opowiadanej przez Jakuba, starego człowieka, który wspomina jak przeżył wojnę i trafił do opuszczonej osady Mennitów. Tam spotkał ją, niemą dziewczynę. Wydawała się mu wtedy taka, piękna, mądra i odważna, choć nie potrafił jej zrozumieć. Od niej dowiedział się jak żył lud Księgi. Tylko, że Jakub właśnie doświadczył tego piekła, którym straszył mieszkańców osady Harmenszoon, widział krew i ból, spalone miasta, zburzone domy, trupy. Pochodził ze świata tak dalekiego i różnego od tego, który znała ona. W opustoszałej wiosce, splątały się te dwa ludzkie losy. On dla niej został w wiosce, ona dla niego złamała zasady Księgi, aby potem żyć w ciągłym, paraliżującym strachu o to, że kiedy powróci dawny porządek, spotka ją okrutna kara. Bo ona ciągle jeszcze czekała na Rachelę, na Helkeh i na wszystkich innych i na ten dawny, znajomy, bezpieczny porządek i kolejność zdarzeń, które były tak przewidywalne jak pory roku. Wtedy jeszcze nie wierzyła, że mieszkańcy wioski zostali na zawsze wymazani z tego bezpiecznego, choć zbudowanych na bezwzględnych prawach obrazu. Wojna brutalnie wyszarpała ich z dawnego świata, na odchodne pozbawiając jeszcze złudzeń widokiem zamordowanego, duchowego przywódcy - Harmenszoona.

Słuchowisko przygotowane przez bydgoskich twórców stanowi swoistą rekonstrukcję świata Mennonitów. Adaptacja zasadniczo różni się od tekstu oryginalnego, mimo to, nie zatracił on swego pierwotnego wyrazu, nastroju i klimat. Pawłowi Łysakowi udało się stworzyć obraz niezwykle sugestywny i pobudzający wyobraźnię. Przenosi on słuchacza w inną przestrzeń, w inny wymiar. Mroczny, surowy, chłodny pejzaż jest tak wyrazisty, że można go niemal dotknąć. Słuchowisko doskonale oddaję tę aurę niesamowitości, mistycyzmu i tajemnicy, tak typową dla "Opowieści chłodnego morza". Zabieg retrospekcji i nakładające się głosy bohaterów z minionego i współczesnego świata potęgują te wrażenia. Głosy bohaterów przenikają się, nakładają na siebie podobnie jak dwa przywołane światy: ten stworzony na prawie litery i ten na brutalnych prawach wojny i zagłady. Wyraziste, autentyczne kreacje aktorskie stworzone przez Martę Ścisłowicz i Michała Czachora doskonale w tym obrazie funkcjonują. Odgłosy natury, kroki, szelesty idealnie zharmonizowane z muzyką dopełniają tego mocno mrocznego klimatu, Słuchowisko dostarcza wrażeń niezwykłych. Zagłębiamy się, bez trudu wtapiamy w ten mistyczny świat, słuchamy rozmów, drżymy od przerażających, gardłowych krzyków Harmenszoona i głuchego huku rozrzucanych ksiąg, nasłuchujemy szumu nadlatującego samolotu.

Tytułowe mimesis - naśladowanie Pana miało być niezawodnym sposobem na życie, a dyscyplina, surowa moralność, gwarantem spokoju i zbawienia. "Sprawiedliwi wrócą do swych domów" zapewniała Księga - wioska Menonitów została pusta. To realność z całą bezwzględnością i swą okrutną siłą upomniała się o jej mieszkańców, rozsypała w kawałki ich poukładany świat. Niszcząca siła nie oszczędziła nikogo.

Justyna Superczyńska

***

Ciepłe słowo o chłodnej opowieści

Wieczorem, trzeciego października, odbyło się słuchowisko "Mimesis" w reż. Pawła Łysaka. Grupa szczęśliwców, którzy dotarli do Chrystkowa, a także radiosłuchacze zgromadzeni przed odbiornikami mieli okazję wysłuchac opowieści o Mennonitach. Dzięki sześciorgu bydgoskich aktorów słuchacze mogli przenieśc się w czasy drugiej wojny światowej, kiedy to Mennonici znikneli bezpowrotnie z ziem polskich.

Zdarzenia jakie są treścią słuchowiska przekazywane są z perspektywy czasu. W odróżnieniu od literackiego pierwowzoru historia nie jest widziana oczyma młodej dziewczyny, niemowy, która została w wysiedlonej wiosce, lecz przez Jakuba, któremu ocaliła życie. Mocno starszy już Jakub opowiada pewnej kobiecie ten szalenie istotny dla niego epizod z życia. Dzięki tej historii dowiadujemy się o strukturze jaka panowała w społeczności wiejskiej, o roli mężczyzny i kobiety, o stroju, o mentalności wiernych. Możemy też usłyszec o życiu i przemyśleniach osoby, która odstąpiła od wspólnoty. To niezwykle ciekawy materiał dla kulturoznawcy i nie sposób nie docenic pracy jaką wykonał zespół adaptując opowiadanie Pawła Huelle do potrzeb teatralnych.

Tytułowe naśladownictwo to sens życia w wiosce mennonitów. "Naśladujcie Pana!" takimi słowami w domu modlitwy starszyzna zwracała się do wiernych, nadając wszystkim ich działaniom sens. Izolacja od świata i wiernośc jedynie Biblii determinowało postępowanie tych ludzi, do tego stopnia, że nawet kiedy podstawy tego świata zostały zachwiane, główna bohaterka wciąz obawiała się kary. Święty przekaz zapewniał też, że "sprawiedliwi wrócą do domów". Tak się nie stało, a opór wobec oprawców, ich przywódca, Henderson, przypłacił życiem. Wymowa tego aspektu jest tragiczna, bo zarówno ci co postępowali według Słowa, jak i w ich mniemaniu grzeszni niewierni doznali krzywd, które zrujnowały ich życie. Naturalnie, problematyka opowiadania jest o wiele głębsza, ale w moim rozumieniu słuchowisko jest bardziej doznaniem sensualnym, niż intelektualnym i na wrażeniu wole się skupic.

Na słowa pochwały zasługuje cały zespół zajmujący się przedstawieniem. Zarówno jeśli chodzi o realizacje dźwięku, jak i o poczynania aktorów nie można mieć zastrzeżeń. Dużym osiągnieciem jest klimat jaki udało się stworzyć. Mówię o przeniesieniu odgłosów miasta z lat 40tych, ale przede wszystkim o oddaniu chłodnej atmosfery panującej w opustoszałej wiosce. Te elementy zastąpiły scenografię, ruch na scenie czy światła. Poza tym pod słowem klimat kryje się jeszcze to, co się stwarza pomiędzy sceną, a widownią. A to coś jest przecież istotą widowiska.

Po raz kolejny nie zawiodłem się na młodych aktorach z TP w Bydgoszczy. Marta Ścisłowicz i Michał Czachor potrafili stworzyć wyraziste postacie i oddać pełną gamę emocji, z którymi przyszło mierzyć się ich bohaterom. Doświadczeni aktorzy z zespołu również dali próbkę swoich nieprzeciętnych umiejętności i razem stworzyli unikalny klimat. O dreszcze przyprawiła mnie scena nawiedzenia wioski przez Hendersona, który wyżywając się na Księdze opętańczo krzyczał "popełniono bład!". Myśle, że ten fragment też potrząsnął słuchaczami.

Jako miłośnik "słowa" w teatrze, mam nadzieję, że zespół z Bydgoszczy jeszcze nie raz pokusi się o te formę przedstawiania. Szczególnie, że dzisiejszcze (wczorajsze) doświadczenia proszą o więcej. Wystarczy. Chyba i tak, za dużo ciepłych słów napisałem, niech ktoś inny psuje nastrój twórcom. Ja wolę bić brawo!

Robert Szarata

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji