Artykuły

Jedyny taki profesor

Z ALEKSANDREM BARDINIM nierozerwalnie związany jest tytuł profesora. Mawiało się Zelwer czy Kreczmar, ale zawsze - profesor Bardini. Studenci czcili go niemal bałwochwalczo, mimo, a może właśnie dlatego, że kierował się zasadą: mówić prawdę i nie zabiegać o względy studentów, bo to jest klęska dla obu stron.

Jako 38-latek miał za sobą dwie okupacje, ukonczone studia aktorskie i reżyserskie, debiut teatralny, filmowy i pogrom kielecki, który spowodował jego emigrację do Ameryki Północnej. Zza Oceanu, gdzie wyjechał z żoną i córką Malwiną, wrócił szybko, bo "już na statku płynącym w tamtą stronę zorientował się, że na pokładzie jest zbyt dużo szaulisów" (litewskich żołnierzy kolaborujących z Niemcami - przyp. red.) - wspomina Jan Kulczyński.

Rzadko się zwierzał, wywiadów nie udzielał z zasady, zwłaszcza gdy dotyczyły one spraw prywatnych. Nigdy nie opowiadał o żonie. Ukrywała go w czasie wojny. Został z nią do końca życia, w przeciwieństwie do innych, którzy szybko zrywali wojenne małżeństwa. O pracy, której imał się w USA i Kanadzie, wiadomo wyłącznie ze wspomnień przyjaciół. Podobno występował tam w teatrze Piscatora. Po czterech latach tułaczki, za namową Leona Schillera, wrócił do Polski.

Nigdy nie odebrał dyplomu ukończenia reżyserii, który czekał na niego we wrześniu 1939 roku. Ten warunek przynależności do SPATiF-u darowano mu z uwagi na zaangażowanie i talent. Szybko został członkiem Zarządu Głównego, dzięki czemu stał się szybko właścicielem telefonu i samochodu osobowego. Miało mu to ułatwić wywiązywanie się z coraz liczniejszych obowiązków zawodowych.

Profesor Bardini miał dwie wielkie pasje: teatr i muzykę. Jego rodzice, którzy prowadzili w Łodzi restaurację, marzyli jednak o prawniczej karierze syna. Grający pierwsze skrzypce w kwartecie "Hazomir", przerabiającym na jidysz klasyczne musicale, Bardini [na zdjęciu] marzył o karierze w roli... dyrygenta. Miał absolutny słuch. Nikt wtedy jednak nie uczył tego zawodu. Pod pretekstem studiowania stomatologii Bardini wyjechał do Warszawy, gdzie rozpoczął studia w PIST-cie.

Dość złośliwa plotka mówi o tym, jak to stary Zelwer, wręczając mu dyplom aktorski, powiedział: "Masz tu papier uprawniający do grania na scenie, ale niech cię ręka boska broni postawić na niej nogę. Idź ty lepiej do Schillera, postudiuj u niego. Może coś z ciebie będzie". W aktorstwie "był mistrzem epizodu", jak nazwał go Lucjan Kydryński. Grał u Kieślowskiego, Wajdy, Zanussiego. Jako reżyser "rezerwował dla siebie funkcję przywódczą - wspomina Jan Kulczyński - a budował ją na dobrowolnie przyjętym obowiązku inspirowania współpracowników do rzetelnej twórczości i egzekwowania od nich możliwie najwyższej jakości tego, co wytwarzali".

Gdy kilka lat po wojnie na żywo reżyserował w teatrze radiowym "Chama" Orzeszkowej, sam pluskał ręką w wiadrze z wodą, bo lepiej wiedział, jak ma brzmieć odgłos płynącej rzeką łodzi. "Bardini zawsze był skupiony w pracy - mówi Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia i zawsze był przygotowany. Nie tracił czasu: przychodził, stwarzał spektakl i wychodził". W 1994 roku za całokształt tej pracy otrzymał Wielkiego Splendora - nagrodę radiową, którą po śmierć jego córka Malwina oddała do Domu Aktora-Weterana v Skolimowie, skąd została ukradziona.

Z Bardinim nierozerwalnie związany jest tytuł profesora. Mawiało się Zelwer czy Kreczmar, ale zawsze - profesor Bardini. Studenci czcili go niemal bałwochwalczo, mimo, a może właśnie dlatego, że kierował się zasadą: mówić prawdę i nie zabiegać o względy studentów, bo to jest klęska dla obu stron. Swoich najzdolniejszych uczniów nagradzał symbolicznymi złotówkami. "Wszyscy marzyli o takim wyróżnieniu - wspomina Joanna Szczepkowska - było to cenniejsze niż wszelkie nagrody lub dyplomy". Przy pewnej szorstkości, o której mówią Jego uczniowie, Bardini potrafił nawiązać bliski kontakt z młodymi ludźmi. "Spotkanie z profesorem było dla mnie wielką lekcją pokory - opowiada Jacek Bończyk, laureat Przeglądu Piosenki Aktorskiej. - Gdy nie dostałem się do finału, rozczarowany i butny poszedłem do profesora Bardiniego, który powiedział: Jest pan młody i ma pan jeszcze dużo czasu". Rok później pojawiłem się znowu na Przeglądzie i dostałem wyróżnienie. Zrozumiałem, co miał na myśli. Tę naukę zachowałem do dziś".

Prowadził program telewizyjny, który bił rekordy popularności. Zapraszał do studia młodych ludzi, a gdy dostrzegał ich możliwości twórcze, pomagał im je rozwijać. "To była postać, która przydałaby się dziś w takich programach, jak "Idol czy Droga do gwiazd", gdzie promuje się efekciarską próbę imitacji jakichś wzorów" - mówi Hanna Banaszak. - Profesor uświadamiał, że sztuka to osobowość, doradzał, jak wypełnić sobą scenę. Był jej wielkim znawcą".

Był intelektualistą, z poczuciem humoru z najwyższej półki. Miał też swoje słabości: uwielbiał grać w pokera. Miał małe dłonie skrzypka, o szczupłych, wygiętych palcach, w których podobno obracał karty jak zawodowy gracz. W latach 70. dopadła Go choroba, zmuszając do zastosowania rygorystycznej diety, rzucenia kawy i papierosów, nieodłącznych atrybutów gier stolikowych. Zmienił tryb życia, upodobania, wyciszył się. "Nie jestem teatralnym narkomanem - zaczął mawiać - i uważam, że życie jest mimo wszystko ciekawsze od teatru. Godziwie przeżyty dzień to taki, w którym uda mi się doprowadzić do uśmiechu płaczące dziecko, które spotkam na moim podwórku".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji