Artykuły

Trudne imię wolności

Leon Kruczkowski zdradził ślubną muzę prozatorską dla zwodniczej Melpomeny. Wyrzekł się powieściopisarstwa, pisze dla sceny. Ale, jak wiadomo, stara miłość nie rdzewieje i oto widać jej wpływ na miłość nową. To "literackość" sztuk Kruczkowskiego, więc intelektualny i obiektywny ogląd świata, ironiczna, aforystyczna refleksyjność oraz stylistyka i fraza rasowego prozaika. Właściwości te są same w sobie wartością a nadają dramatom Kruczkowskiego styl dialogowy, konwersacyjny. Ten klasycyzujący typ dramaturgii wymaga inteligentnego reżysera i dobrego aktorstwa dla scenicznego ucieleśnienia W żywe postacie i sytuacje.

Ostatnia sztuka jest też konwersacyjna i wewnętrznie skupiona do chwili ujawnienia wątku sensacyjnego, który nagle i zasadniczo zmienia bieg akcji oraz aurę sztuki. Ten wyraźny podział na dwie różne faktury wiąże się z konstrukcją tego dramatu, uwypuklając jego problematykę. Pierwsza część jest dialogowaną ekspozycją zróżnicowanych charakterów i sytuacji dwu wrogich środowisk, w wyjątkowych warunkach pierwszego dnia po wojnie. Druga - stawia obie strony wobec nawrotu działań wojennych, by rejestrować reakcje osób w odwróconej sytuacji. Autor aplikuje tu niejako odczynniki chemiczne i zmusza postacie do ujawnienia ukrytych, barw. Typowa sytuacja próby, jak w średniowiecznym moralitecie. Próba ta ma w sztuce charakter laboratoryjnego eksperymentu, zorganizowanego wprawdzie z elementów realnych, jednak w nieco sztucznym układzie. Ale usprawiedliwia ją psychologicznie nadzwyczajność sytuacji, wyjątkowa atmosfera owego "pierwszego dnia", mającego urzeczywistnić wieloletnie marzenia jeńców o wolności, a także nagła konfrontacja z wczorajszymi wrogami. Znużenie i chęć pojednania ściera się z pamiętliwą wrogością, którą znów paraliżuje świadomość obustronnych krzywd.

Cóż jest problemem moralnym tej sztuki? Dialektyczna sprzeczność wolnej woli człowieka z koniecznością historyczną, w której idealizm moralny nie wytrzymuje próby rzeczywistości. I tak powolnemu zdyskredytowaniu ulega pojęcie wolności jako prawa swobodnego, indywidualnego wyboru, którego w istocie nie ma. Stąd rozwiązanie sztuki - tragiczne a zarazem legitymujące materialistyczną postawę autora. Bohater sztuki Jan, usiłując nagiąć rzeczywistość do swych wyidealizowanych wyobrażeń, burzy najpierw wspólnotę obozową, nie zyskując nawet wdzięczności, podopiecznych Niemców. Rzeczywistość stawia go rychło oko w oko z mściwością pokonanych, która zmusza Jana do walki o życie własne i swoich - kosztem cudzego, do zniszczenia władnymi rękami tego, co niedawno sam usiłował zbudować.

Dawno nie oglądałem tak wyrównanego zespołu aktorskiego jak na ostatnim przedstawieniu. Można powiedzieć paradoksalnie, że jeśli nikt się nie wyróżnił, to i każdy był lepszy od partnera. Nie było żadnych zacięć ani niepewności, dialog toczył się interesująco i żywo w niewymuszonych sytuacjach. Zapewne jest w tej mobilizacji sil i środków zasługa reżyserii,; mało dostrzegalnej, dyskretnej a finezyjnej. Ba! Afisz wymienia obok reżysera jeszcze asystenta reżysera i reżysera-asystenta. To rozumiem! Tak czy inaczej ujawniły się tym razem ukryte na codzień możliwości aktorskie zespołu.

Oba środowiska - polskie i niemieckie - scharakteryzowano dobitnie nawet w przemyślanym wyglądzie, i zróżnicowano drobiazgowo postacie. Przysłużył się temu trafny wybór aktorów, którzy stworzyli galerię charakterystycznych postaci z krwi i kości.

Jana grał K. Chamiec jako idealistyczny marzyciel, acz obciosany przejściami obozowymi. Było w nim znużenie i ciężar lat niewoli ale także upór, by na przekór wszystkiemu realizować własną wizję. Chamiec wygrał przekonywająco obie "połowy" charakteru, to "drewnianym" głosem i drętwotą, to nagłymi odgięciami się aktywności. Sekundował mu żywo J. Bączek w roli Michała nieuświadomionego sojusznika, bo obciążonego głębszym pęknięciem wewnętrznym niżeli Jan. Bączek był doskonały w wahaniach między wyuczonym brutalizmem ochronnym, a przyrodzoną łagodnością i wstydliwym liryzmem. Obóz przeciwny - ludzi nieskomplikowanych i praktycznych, żyjących instynktowymi odruchami, przedstawili E. Skarga (Paweł) i W. Szklarski (Karol), wnosząc nutę niefrasobliwej, zaradnej radości życia oraz frenezję bezpośrednich, żywiołowych reakcji. Równie interesująco zarysował A. Kruczyński pośredniczącą postać Hieronima, arcywzór przeciętności i banału oraz dbałości o zachowanie pozorów autorytetu moralnego, byle by wózek toczył się dalej i nie za mocno skrzypiał. Przeciwstawienie tych różnorakich indywidualności i różnych postaw życiowych wypadło bardzo żywo. Osobno ustawioną postać anarchicznego filozofa Anzelma zagrał dyskretnie a wyraziście R. Stankiewicz. Nie wiadomo, czy autor zaatakował tu nieznacznie sartre'owskie "Drogi Wolności", boć Anzelm apostołuje wyzwolenie przez egzystencjonalne osamotnienie. Jednak ten dziwaczny prorok zdaje się mieć czasem rację w swej izolacji. Może to sugestia narzucona przez Stankiewicza, który w swym olimpijskim spokoju i doskonałej obojętności był doprawdy wolny i wydawał się umykać zasadzkom zbiorowego losu. Anzelm budzi też - na tle ogólnego rozwiązania sztuki - podejrzenie, te nikt tu nie miał racji a rzeczą widza jest odnaleźć swój własny, osobisty stosunek do wolności. I w tym leży może najbardziej humanistyczna wartość sztuki. Odsłania się w niej problem wolności w wielu aspektach a wybór pozostawiono nie postaciom dramatu, które wszystkie przegrywają, ale widzowi. I w tym leży zabieg, który starożytni nazywali katarsis.

W. Macherski, grający Doktora, obrał typ Niemca - godnego legalisty o spokojnym sumieniu egoisty, którego nie mąci świadomość zbiorowej zbrodni hitleryzmu. Ten humanitarny izolacjonizm markował Macherski zręcznie wytwornością obejścia i układnością pięknoducha. Córka jego Luzzi w wykonaniu M. Nowotarskiej była młodą, ciekawą dziewczyną, szukającą w tragicznym splocie wypadków niezwykłej przygody erotycznej a nie rozstrzygnięć moralnych. Brakło tej roli sexu, ale pozostało jakieś ciepło wewnętrzne, prostota i swoboda w dialogu. Drugą Niemkinię Ingę zagrała H. Żaczek ze zbyt małą żywością. Postać heroiny, głównej antagonistki Jana, na dobitek dopiero co zgwałconej i spragnionej zemsty, może być wprawdzie grana z kamiennym spokojem. Ale spokój taki wymaga dużych środków aktorskich, jeśli nie ma stać się sztywnością, niewiele wyrażającą. I odwrotnie - dramatyczny wybuch rozpaczy w scenie z gramofonem wypadł znów przesadnie. Pomysł był, ale to jeszcze nie wszystko.

By wyczerpać wszystkie role, wymieńmy M. Jastrzębskiego, który poprawnie zagrał patriarchalnego Ogrodnika. Było też młode dziewczątko bez nazwiska (na afiszu), kreujące rezolutnie najmłodszą pociechę Doktora.

Obraz sceniczny lakoniczny i bezbarwny stwarzał neutralne tło dla akcji, nie rozpraszając uwagi widza. Zapewne jest to pomysł rozsądny, by skupić zainteresowanie na osobach i dialogu, na śledzeniu problemu sztuki. Jednak wydaje się, że mieszkanie zamożnych państwa Kingę prosiło się o trochę optyki małomieszczańskiego zbytku. Wówczas kontrast z sytuacją i wyglądem niedawnych obozowiczów byłby oczywisty. I wówczas niekoniecznie musieli oni wyglądać tak zaniedbani i zabłoceni. Tym bardziej, że nie wyszli przecież z obozu koncentracyjnego, tylko z oflagu. Również nadmierna obfitość plecaków i tym podobnych maneli oraz nieustanne manipulowanie nimi nie były aż tak konieczne dla wytworzenia aury poobozowej. Inga znowuż włożyła jedwabne pończochy, w których biegała nie wiadomo gdzie, przez pola i parkany, dobrze ze za sceną. Inaczej na pewno by pończochy podarła, Ale poniechajmy już podobnie niestosownych uwag, tracących myszką naturalizmu.

Pakt, te sztuka jest "równa" i także równe przedstawienie. Widownia aplaudowała żywo. Gratulacje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji