Artykuły

Z dzienników

16 lutego 1978

Z Michałem Ronikierem. Przechodziliśmy przez plac Axentowicza, gdy nagle pod krzakami na śniegu coś czarnego się trzepoce. To dwa szpaki złapały się za dzioby i straszliwie z sobą walczą. Oprócz nas stanęło jeszcze kilka zdumionych osób. Jakaś pani usiłowała ptaki rozdzielić. Podeszła blisko nich i tupała nogą. Mało, a zdeptałaby walczących. Ptaki odskakiwały w bok i nadal sczepione dziobami walczyły na śmierć i życie. I my próbowaliśmy rozgonić szpaki -bezskutecznie. Pozwalały się nawet dotykać ręką. Zajęte sobą nie widziały nic dookoła. Michał z prawej, ja z lewej - zaszliśmy ptaki z dwu stron, aby rozłączyć je przy użyciu siły, zaatakować od tyłu. Odleciały wreszcie, każdy na inne drzewo. Przycupnęły na gałęzi i dyszały bardzo zmęczone.

Wtedy to właśnie z trzeciego drzewa nerwowo zaśpiewała samiczka. Stałbym jeszcze długo na skwerku, obserwując to niezwykłe wydarze­nie, ale Michał powiedział, że - zimno się robi - więc poszliśmy w stronę swoich domów. Odwróciłem jeszcze głowę. Jeden z samczyków odle­ciał w kierunku willi zamieszkałej przez Wita Drapicha, byłego sekreta­rza krakowskiego komitetu PZPR.

17 lutego 1978

Od dawna scenografowie i reżyserzy prosili kierownika technicznego o wykucie w murze przejścia - zza sceny na proscenium. O przejście takie prosił nieżyjący dziś już Konrad, prosił Jurek Jarocki, Andrzej Wajda, Jurek Skarżyński. Odpowiedź zawsze ta sama - jest to niemoż­liwe, bowiem wewnątrz muru, pod tynkiem mieszczą się przewody do głośników, elektryczne kable, wentylacyjne rury itp. Trzeba by teatr zamknąć, przewody poprowadzić w innym kierunku. Duży remont, duże koszta.

Podczas prób "Z biegiem lat, z biegiem dni" sprawa stała się znów aktualna. Andrzej Wajda stanowczo zażądał przebicia otworu. Kierow­nik Kolak po naradzie z dyrektorem zdecydował odkuć delikatnie kawałek tynku dla zbadania sprawy. Sprowadzono robotników, komisję ekspertów i przystąpiono do roboty. Przy pierwszym uderzeniu młotka odleciał płat tynku, potem jakaś dykta, tektura i zdziwionym naszym oczom ukazały się w murze ukryte od dziesiątków lat, lakierowane na biało drzwi, wraz z futryną i mosiężną klamką! - I to jest też fenomen Starego Teatru! - powiedział Andrzej Wajda. Drzwi otworzyły się same.

19 lutego 1978

Po śmierci Nachta Samborskiego wszystkie jego obrazy, których nigdy za życia nie wystawiał, nie pokazywał, znalazły się w posiadaniu Anieli Łempickiej. Część z nich, zwłaszcza te duże prace, rozwieszają już w krakowskim Muzeum Narodowym, gdzie w najbliższy piątek, w po­łudnie będzie otwarta wystawa. Tego samego dnia w salonach pani Neli odbędzie się pokaz pozostałych prac, połączony z przyjęciem. Od niedawna tak się stało, że Joanna Ronikier żyć bez pani Anieli nie może i nawzajem. Spotkania, herbatki, telefony. Tak też się stało, że obie upatrzyły sobie mnie do urządzenia tej domowej ekspozycji. Przyszedłem tuż po obiedzie. Pani Nela w czarnych, luźnych spodniach jedwabnych, w czarnej kimonowej bluzce, jakby wybierała się na bal.

- Ubrałam się po roboczemu - i oczywiście zaraz proponuje herbatę. Przejrzeliśmy wszystkie obrazy zmagazynowane w domu, a było tego bardzo dużo. Ze ścian zdjąłem wszystko, co na nich wisiało, m.in. Malczewskiego i Wyczółkowskiego. Zestawienie prac okazało się trud­ne. Podczas przekładania i sortowania pani Nela naderwała jeden z portretów malowany na papierze. Przerażona patrzyła mi w oczy, jakby chciała otrzymać rozgrzeszenie, ale mnie też przytrafił się za chwilę podobny wypadek. Portret kobiety w żółtej bluzce wypadł z mych rąk. Krucha tektura zagięła się i gdy chciałem naprostować ją - róg obrazu odleciał.

Pani Nela zarządziła przerwę i poszła parzyć herbatę. Około dziewiątej wieczór przyszli Joanna i Michał Ronikierowie zoba­czyć, co zrobiliśmy.

Pani Nela znowu podała herbatę i w międzyczasie zmieniła "strój roboczy" na haftowaną srebrnym galonem orientalną suknię. Był na niej cały przepych Wschodu: dołem pływające ryby w morskich falach, nad nimi skały z powykręcanymi drzewami, wśród nich smoki, ponad tym wszystkim, a więc w okolicach biustu - rajskie ptaki wśród chmur na tle słońca i gwiazd.

20 lutego 1978

O 14-ej pogrzeb Wiesia Dymnego na Salwatorskim cmentarzu. Dzień słoneczny, ale mroźny, wokół biało od śniegu. Dolina Wisły w zamgle­niach. Zamglony też Kopiec Kościuszki i wzgórza wznoszące się ku Kamedułom.

25 lat temu przychodziłem z Wiesiem na te falujące łąki. Dla nas, studentów I roku Akademii Sztuk Pięknych, był tu ulubiony motyw malarski: widok poprzez ukwiecone łąki i pagórki na klasztor Kamedu­łów. Otaczało nas lato. Bujne żyta, grające świerszcze, czyste obłoki. To były dobre, beztroskie lata, ćwierć wieku temu. Bardzo dużo ludzi przyszło na cmentarz. Stoją, tupią, bo zimno. Kwiaciarki krakowskie na zamówienie Piwnicy pod Baranami uplotły olbrzymi wieniec-tarczę z żywych, czerwonych kwiatów. Stoję, patrzę, wzruszyć się nie mogę, bo z pamięci wyłaniają się obrazy z tamtych lat, kiedy to było ciepło, kolorowo i wesoło.

21 lutego 1978

Wybrałem się z Krysią Zachwatowicz do magazynów kostiumowych Teatru im. Słowackiego wybrać coś do naszego przedstawienia. Cho­dzi nam o rzeczy autentyczne z przełomu wieków. Magazyn ten, prowadzony od lat przez pana Krupińskiego, jest zawsze dla mnie "jaskinią skarbów". Zajmuje on kilkanaście pomieszczeń - niektóre zostały już opróżnione z kostiumów, bo popękane ściany starych oficyn groziły zawaleniem. Dziś przechodziliśmy przez te zrujnowane pokoje i aby dotrzeć do części najdalej położonych, musieliśmy przejść również przez dach, by znaleźć się w trzeciej oficynie, gdzie mieści się w dwóch pokojach skład kapeluszy, czapek i masek. Miejsce bardzo rzadko odwiedzane.

Austriackie hełmy. Stosowane kapelusze, berety i fantazyjne czapki z końca XIX wieku, wiele nakryć głowy pięknie haftowanych, obszytych złotymi galonami, cekinami, dzwoneczkami, z materiałów już dziś nie spotykanych, wszystko - jak po kataklizmie - pokryte grubą warstwą kurzu i wapiennego pyłu po urwanym tynku z sufitu. Znaleźliśmy potrzebne nam maski zwierząt, autentyczne czako ułań­skie i szarą maciejówkę pierwszych naszych legionów. Wszystko do "Z biegiem lat, z biegiem dni".

4 marca 1978

Dzień moich imienin, nie poszedłem więc do teatru. Przyszedł Wacek Kolak pomagać w przygotowaniu jedzenia na wieczór. Przyniósł ma­szynkę do mięsa i od niej zaczęliśmy, tzn. od przemielenia trzech kilogramów cielęciny na wieczorne pulpety. Mielenie trwało długo, bo maszynka zapychała się i trzeba ją było stale rozkręcać. Plotkowaliśmy potem trochę o scenariuszu do "Z biegiem lat, z biegiem dni", o Przybyszewskim.

- Wczoraj - przypomniał sobie Wacek - prawie o północy dzwoniła do mnie Joanna, abym przetłumaczył jej tekst łaciński, bo chce z niego skorzystać w jednej scenie scenariusza. W tej z Przybyszewskim. Słuchałem uważnie, co mi czytała, i uszom nie wierzyłem: "Fallus szatański na trzy człony się dzieli, jest przerażający w wyglądzie, zimny jak lód, a nasienie z niego także lodowate". Jak to miałem przetłumaczyć, jakich słów użyć? Wstyd przed sobą i przed rodziną, która jeszcze nie spała i krzątała się w pobliżu. Potem Wacek formował kulki z przemielonego i doprawionego mięsa, a ja smażyłem je na oliwie. Musiałem uważać i upominać go, aby kulki tworzył jednej wielkości, bo on, jak się rozgadał, to lepił je coraz większe.

Wieczorne przyjęcie wydałem na górze w pracowni. Przyszli: Michał Rożek, hrabia Miączyński, Aniela Łempicka, Robert, Józef Lepiarczyk z kuzynem, Staszek Jędrzejewski, Maniek Ogonek, Joanna i Michał Ronikierowie, Andrzej Wajda, Elżunia i Wacek Morawscy, Tadzio Ryłko, Lidia i Jurek Skarżyńscy, Basia Jasińska, Józef Opalski, Jurek Jarocki, Juk Kowarski, Monika Lisicka, Stasio Radwan i Andrzej Woźniak.

10 marca 1978

Od kilku dni boli mnie lewa strona klatki piersiowej, coś kłuje, swędzi w mostku od wewnątrz. Poza tym duszno mi. Na pewno to skutek wypalanych jeszcze przed trzema miesiącami papierosów. Trzy miesiące bez nikotyny minęły bezproblemowo, ale od kilku dni tytoń mnie kusi. Po południu zmęczenie i senność. Coś, jakby śpiączka. Siły mnie opuszczają. Nawet jazda tramwajem jest przyczyną zmęczenia. Napisałem dwa identycznej treści listy o tym, że nie jestem w stanie wykrzesać z siebie trochę sił do proponowanej współpracy w teatrach. Odmówiłem dyr. Robertowi Satanowskiemu w Operze Wrocławskiej oraz reżyserowi Janowi Maciejowskiemu z Łodzi, z Teatru im. Jaracza.

14 marca 1978

Znowu odmówiłem. Telefonował z Warszawy Gustaw Holoubek, propono­wał robienie węgierskiej sztuki w Teatrze Dramatycznym. Odmówiłem. Dzwonił Henryk Cios z krakowskiej telewizji. Strindberg! Odmówiłem.

15 marca 1978

Wociech Marczewski będzie kręcił film wg książki Zegadłowicza "Zmory" i namawia mnie od kilku dni, abym zajął się dekoracjami. Nęci mnie ten temat, bo znam klimat Wadowic, Gorzenia Górnego, ale muszę odmó­wić. Fizycznie nie podołam. Odmówiłem.

1 kwietnia 1978

Stary Teatr. Premiera "Z biegiem lat, z biegiem dni" Joanny Ronikier. Początek przedstawienia 19.15, a koniec o 3-ej w nocy i zaraz bankiet w SPATiF-ie. Żywo i wesoło. Zakończenie bankietu w kawiarni u "Zali­pianek" o godzinie 10-ej rano.

4 kwietnia 1978

Teatr Nowy w Łodzi. Premiera "Sędziów" w reżyserii Andrzeja Wanata. Wykonano mi bardzo starannie dekoracje i jestem zadowolony. Po przedstawieniu bankiet. Przyszedł dyrektor Dejmek.

6 kwietnia 1978

Jurkowi Jareckiemu odmówiłem współpracy przy "Trzech siostrach" Czechowa, które będzie inscenizował w Kolonii.

Nadszedł list z Wrocławia. DyrektorTeatru Polskiego Piotr Paradowski informuje, że po różnych perypetiach uzgodnił z Henrykiem Toma-

szewskim, iż w miejsce "Akropolis" będzie realizował sztukę Shaffera "Equus". Prosi o scenografię. Odmówiłem.

19 kwietnia 1978

Moskwa, Hotel Rassija. Od niedawnego pożaru wzmocniono tu straże. Do hotelu mogą wchodzić tylko jego mieszkańcy na podstawie prze­pustki. Tę przepustkę trzeba pokazywać na każdym niemal kroku. Słońce odbite od złotej kopuły cerkwi wpada przez okno i mile łaskocze oczy. Wychylając się z balkonu widzę jeszcze cztery małe cerkiewki i Wasyla Błażennego - w sumie kilkanaście różnokolorowych i złoco­nych cebul oraz wieżę Kremla zakończoną czerwoną gwiazdą. Słońce wyraziście rysuje piernikową architekturę tych monastyrów. Jest w nich coś z bajki, coś z przesady. Są albo za duże, albo znów za maleńkie. Moskwę pucują i malują - to na 1 maja. Ustawiają olbrzymie rusztowania na fasadach GUM-­u, bo cały Plac Czerwony będzie naprawdę czerwony, ubrany na czerwono. Dużo czer­wieni, dużo złota.

Teatr Wachtangowa. W holu barwne kwiaty, bukiety na nasze przywitanie, ale wszystko w wazonach, jak w kwiaciarni. Poza tym żywej duszy. Dziwne te bukiety. Są też i wieńce... a oto ze schodów znoszą trumnę. A więc to nie powitalne kwiaty, a żałobne! Holoubek zakło­potany i my wszyscy również. Potem bufeto­wa poinformowała mnie - On mołodyj, dwadcat tri goda, artist, zariezan! - A jeszcze później opowiadano, jak to było. Żona wyszła do kuch­ni, po chwili wraca, a mąż leży w pokoju,w ple­cach wbity nóż! Wieczorem przedstawienie "Króla Leara".

30 kwietnia 1978

Dyrektor Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wo­jewódzkiego w Toruniu zaprasza, abym wziął udział w sądzie konkursowym 20 Festiwalu Teatrów Polski Północnej. Odmówiłem.

10 maja 1978

Napisała Danuta Michałowska prośbę - propozycję, abym zrobił z nią spektakl poetycki wg "Pana Tadeusza". Zaraz odpisałem: "Szanowna Pani! Ponieważ pracuję intensywnie dwadzieścia lat bez przerwy, postanowiłem zrobić sobie dłuższy urlop dla zdrowia i higieny umysło­wej. Odmówiłem współpracy wielu reżyserom, m.in. również swemu dyrektorów, i tłumacząc się przemęczeniem. Muszę więc odmówić również Pani".

Dwa dni wcześniej odmówiłem Jerzemu Kreczmarowi. W Teatrze Współczesnym w Warszawie szykuje się do "Dziadów". Depeszował też Andrzej Łapicki, abym zrobił "Karykatury" Kisielewskie­go. Odmówiłem.

Lidia Zamkow w depeszy zaprasza do "Tragedii optymistycznej" tele­wizji warszawskiej. Zaraz odpowiadam telegraficznie: "nie mogę zrobić tej telewizji, czuję się źle, wszystko odmawiam, ciebie pozdrawiam".

14 maja 1978

Budzę się spocony. Telefon. Monika Lisicka zaprasza na śniadanie. Mieszka tuż obok. Bywałem często u niej wieczorami, rano nigdy. Trochę zaskoczony propozycją, idę tam.

U Moniki w pokoju jakiś starszy pan w fotelu. Będzie to męczące śniadanie, myślę. Monika tymczasem coś smaży w kuchni. Zaczyna­my rozmawiać. Rozmawiamy o samych smutnych rzeczach: o ciągłym zmęczeniu, o nałogu palenia, o trzepotaniu serca, o bezsennych no­cach i sennościach w ciągu dnia, o braku sił, zniechęceniu.

Pan zagląda mi w oczy, a robi to tak fachowo jak optyk, potem prosi, abym zdjął koszulę, co czy­nię bez oporów i nie wiem dlaczego. Bada mnie, opukuje. Orientuję się nagle, że śniadanie to pretekst i że Monika zorganizowała mi lekarską wizytę - pułapkę. Dr Andrzej Hessek, neurolog, psychiatra, bardzo niewyraźnym pismem wy­pełnia na jakimś formularzu rubrykę - wynik wywiadu:"... z usposobienia nadwrażliwy, za­mknięty, kontakty towarzyskie bardzo wybiór­cze, lęk przed urazami. Ostatnio upośledzenie prze... i koncentracji uwagi... utrzymujący się... nastrój... zalegający, opornie, bez przedmioto­wego zgnębienia, bezcelowości. Psychastenia". Kiedy dr Hessek skończył, Monika wniosła śniadanie. Tak chyba było umówione. Zaofia­rowała się, że formularz wyśle osobiście i na­tychmiast do Mosznej, bo ja mógłbym się zbyt długo zastanawiać, więc mnie wyręczy. Dużo słyszałem o sanatorium tam się znajdującym. Monika była już jego pacjentką. Po nerwowej pracy w Starym Teatrze (a prowadzi tam dział koordynacji pracy artystycznej) zdrowie repe­ruje sobie w Mosznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji