Artykuły

O "Hamlecie" i koncercie na trzech aktorów

XXV Rzeszowskie Spotkania Teatralne

Dwa przedstawienia, o których się dużo mówiło w czasie tegorocznych Rzeszowskich Spotkań Teatralnych - to szekspirowski "Hamlet" z Centrum Sztuki Studio i "Kolacja na cztery ręce" Paula Barza z Teatru Współczesnego. W pierwszym mogła szokować inscenizacja, w drugim - olśniewające aktorstwo. W pierwszym mieliśmy do czynienia z arcydziełem klasyki światowej, w drugim - z błahą komedyjką, zręcznie opowiedzianą przez zachodnioniemieckiego pisarza i publicystę. Sztuki więc nieporównywalne, o ciężarze gatunkowym zupełnie odmiennym, ale za sprawą teatru obie zasługują na słowa najwyższego uznania, gdy przyjdzie oceniać artystyczne efekty.

"Hamleta" za inscenizował Holender, Guido de Moor, aktor, reżyser i scenograf, współpracujący z Royal Theatre w Hadze, sam też zaprojektował scenografię do warszawskiego przedstawieni. Jeżdżące na rolkach kraty z niklowanych (...) od razu narzucają przejrzystą metaforę, że Dania jest więzieniem. To jest zresztą punkt wyjścia tego przedstawienia. Owe kraty ograniczają wszystkich, dwór też jest uwięziony, morderca Klaudiusz jest osaczony, intrygant Poloniusz, sam Hamlet. Ta żonglerka błyszczącymi rurami precyzyjnie wyliczona, dzięki tej precyzji nie rozbija przedstawienia. To jest wszystko matematycznie wyliczone, akcja toczy się wartko, jest opowiadana filmowo, światło pełni ogromną rolę, wyławiając postaci z mrocznych zagubień z pustki. W ciągu całego przedstawienia pojawią się jeszcze dwa fotele - trony, podest, na którym zagrają aktorzy morderstwo Gonzagi i łóżko Gertrudy, sugerujące swą wystawnością cudzołóstwo, a nawet kazirodztwo.

Ta asceza scenograficzna pracuje na wydobycie czytelnych sensów sztuki, granej w nowoczesnym przekładzie Jerzego S. Sity. Reżyser skraca nawet ten sławny monolog. "Niech ryczy z bólu ranny łoś", mówiony gwałtownie przez aktora zawieszonego pośród krat, wysoko nad sceną.. To szokuje. To czasem i denerwuje, gdy tak się nam porządkuje sztukę, podaje ją jakby z komentarzem, uczytelnia. Mnie osobiście wydawało się, że w jakiś sposób filozoficzna strona sztuki ucierpiała w tej jakby filmowej narracji o losach państwa i jego królewicza Hamleta. Ale z kolei po raz pierwszy dzięki tej inscenizacji dojrzałam jak ogromną rolę pełni w sztuce polityka i jak cień Fortynbrasa kładł się na Danii już od pierwszej sceny i nieprzerwanie potężniał aż do tego momentu, gdyż żołdactwo zwycięskie wracało z Polski i dudniły buciory pod oknami pałacu. Chciało się wówczas za Herbertem w "Trenie Fortynbrasaa" powiedzieć:

"Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia".

Hamleta grał w przedstawieniu bardzo młody aktor, wierzący "w kryształowe pojęcia" Wojciech Malajkat. Grał pięknie i czysto daleki doświadczeniu podstarzałych Hamletów, nawet ten słynny monolog "Być albo nie być", powiedział jakoś tak zwyczajnie, mimochodem, z góry przekonany, że pisane mu nie być, gdy dokona czynu zemsty. Był na przemian miłością i nienawiścią. Odsuwał rozterki intelektualne poza siebie; wiedział jasno, że ma działać prosto i celnie. Jak ranny łoś szedł głośno do celu. W początkowej scenie z duchem zaznaczył jednakże moment szaleństwa i choć już potem nie mogło być wątpliwości o ten "umysł zmącony" -- to przecież czaiło się to szaleństwo niemal identycznie jak cień Fortynbrasa.

Malajkat w swetrze i dżinsach, Klaudiusz Jerzego Zelnika w smokingu, Gertruda Elżbiety Kijowskiej w kostiumie tailleur, Horacy w tweedowej marynarce - to o tym się tak dużo mówiło w hallu teatralnym podczas przerw. A przecież to akurat nie było najważniejsze w przedstawieniu, było zaledwie jedną z metod, najbardziej zewnętrzną; pracującą na nowoczesność tej inscenizacji. Jej sens sprowadzał się głównie do stwierdzenia, że klasyka czytana śmiało, widziana bez kompleksów jest ciągle żywa. To przedstawienie mogło denerwowali "szarganiem świętości", sugestiami miłości kazirodczej między Gertruda a Hamletem, ustawieniem postaci Klaudiusza jako pijaka i erotomana. Ofelii - bezwolnego narzędzia w rękach ojca półgłówka czy Laertesa pędzącego swoje dolce vita gdzieś w Paryżu, ale to przedstawienie nie mogło znudzić. Toczyło się, jak pasjonujący kryminał, napisany w Czasach renesansu i fenomenalnie spolszczony przez tłumacza.

A po "Hamlecie", drugiego wieczoru, opowiedziano nam historyjkę o wyimaginowanym spotkaniu dwóch sław muzycznych - Haendla i Bacha.

W rzeczywistości nie spotkali się nigdy; podejrzewa się, że to Haendel unikał Bacha, zazdrosny o wielkość prowincjonalnego kantora, którego szanowali rodacy, ale nie znał świat. Wprost "przeciwnie natomiast było z Haendlem, błyszczącym w wielkim świecie, otoczonym za życia zaszczytami, sławą, pieniędzmi. Czarujący brutal - mówiono o Haendlu. Potwór - o Bachu.

Czesław Wołłejko zagrał wielką rolę, jakby wbrew własnym predyspozycjom do aktorstwa aksamitnego, pastelowego. Jego Haendel złośliwy, momentami ordynarny, z nikim się nie liczący, egoista i egotysta, przyzwyczajony, że jego się słucha, prowokuje ciężkiego sennego Bacha - Mariusza Dmochowskiego, osacza złośliwościami, lotnością inteligencji, przewrotnymi bons mots. Bawi się dobrze, aż za dobrze, swoim protagonistą. I ani się spodziewa, że drażni potwora, który weźmie odwet. Bo oto gdy już pewien przewagi czarujący brutal dokładnie zlekceważy partnera - ów jak odyniec ruszy do ataku. Sytuacja ulega zmianie o 360 stopni. Dmochowski prostuje swoje potężne cielsko, zaryczy pełnym głosem, przerazi partnera.

I wtedy dopiero dochodzi do rozmowy "na temat" dwojga starych ludzi i pojawią się podobieństwa, te same w gruncie rzeczy kłopoty, te same artystyczne niepokoje, te same lęki o przyszłość, choroby, frustracje, pieniądze.

Dwaj wielcy muzycy zagrani przez dwóch wielkich aktorów w sympatycznej komedii, wyreżyserowanej przez Macieja Englerta wartko i błyskotliwie!

Tym dwom sławom dodał autor totumfackiego Haendla - Jana Krzysztofa Schmidta, którego zagrał Henryk Borowski. Niewielka rola, ale za to jak zagrana! Udowadniała, że w teatrze nie ma małych ról - są tylko dobre role. Kostyczny dziadyga. gdy tylko się pojawiał, wywoływał na widowni huragany śmiechu, miał całą sympatię widza dla siebie. "Kolacja na cztery ręce" była więc koncertem na trzech aktorów, koncertem najwyższej próby, najdoskonalszego aktorstwa. Ponieważ tak bardzo podobały mi się te dwa przedstawienia, każde z innej przyczyny - czułam potrzebę na gorąco odnotować swoje wrażenia. Zaś o reszcie spektakli XXV Rzeszowskich Spotkań Teatralnych - za tydzień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji