Czyim kosztem?
Nie widziałem premiery "Balladyny" w inscenizacji Adama Hanuszkiewicza. Zdążyłem jedynie obejrzeć fragmenty spektaklu, zaprezentowane w programie telewizyjnego "Pegaza". Usłyszałem też przy sposobności wypowiedź inscenizatora i reżysera, że jest to odczytanie "Balladyny" poprzez "Beniowskiego". A tymczasem sfilmowane sceny widowiska przedstawiały wjazd na proscenium Goplany w towarzystwie Skierki i Chochlika. Wjazd na motocyklach...
Fotem nastąpiły (również sfilmowane) spotkania, po warszawskiej premierze, z przedstawicielami widowni. Młodzież była zachwycona. Nauczycielka nie kryła zaszokowania, ale ona również - choć może nieco wstrzemięźliwiej - wyrażała opinię zbliżoną do ocen jej szkolnych wychowanków. W ogóle panował nastrój podniecenia. Ba - w końcu "Balladyna" i motocykle, to rzecz niezwyczajna! A Hanuszkiewicz na dodatek, jakby pomijając ów motorowy szok - że to niby sprawa bez większego znaczenia - snuł swoje wywody o "Beniowskim"...
RZECZ bynajmniej nie w samych motocyklach. Bajki w rodzaju tej, jaką prezentuje Słowacki stwarzając cały nierealny świat (czy światek?) wokół perypetii o schedę po Popielu, mogą równie dobrze posługiwać się mechanizmami i machinami współczesnymi, zamiast "cudownych" skrzydeł anielich, umownych zjaw, duszków i czarów. W końcu najbardziej fantastyczne pomysły Verne'a, ongiś bulwersujące czytelników jego książek-bajek bledną dziś wobec postępu nauki i techniki. Ale też obecne dzieła science fiction mają z Vernem tyle wspólnego, ile ma w ogóle wspólnych cech sam gatunek uprawianej twórczości z dziedziny fantastyki literackiej. I nikt chyba nie widzi potrzeby przerabiania utworów Verne'a po to, żeby właśnie na ich tle ukazać najnowsze wynalazki - czy w stare wątki fabularne wpleść współczesną opowieść. A już najmniej wydawałoby się skuteczne pociągnięcie, gdyby np. "W 80 dni dookoła świata" tłumaczyć dzisiejszemu czytelnikowi przez pryzmat "Dzieci kapitana Granta". Po co?
Toteż - powróciwszy do "Balladyny" i "Beniowskiego" jako do pretekstu niniejszych refleksji teatralnych, a ponadto nie znając całego przedstawienia Hanuszkiewicza - nie zamierzam wypowiadać się na temat konkretnej "Balladyny" na scenie roku 1974, ani oceniać funkcji pojazdów motorowych w wizji reżysera, ani dalszych jego pomysłów, które wynikają z przebudowy dziewiętnastowiecznej bajki na formy bajki nowoczesnej. Choć, prawdę mówiąc, nie wiem - czy Słowacki jest tu w ogóle potrzebny, aby zajmować miejsce na afiszu teatralnym? Ostatecznie, zarówno akcja "Balladyny", jak i pomysł z wprowadzeniem ram świata fantastycznego dla mało oryginalnej historyjki o zbrodni i karze za niezbyt czystą moralnie walkę o koronę (władzę) - są czymś wtórnym w literaturze. Powoływanie się w tym przypadku na odwieczne modele i schematy z podkreśleniem, że to "już sam Szekspir"... zakrawa na łatwiznę pieczętowania aktów procesu dowodowego ostatnim z serii tzw. żelaznych argumentów.
Istota zagadnienia nie tkwi bowiem w popierania lub zaprzeczaniu oryginalności fabuły utworu dramatycznego, lecz w sposobie wydobycia ze schematów fabularnych, z opowieści znanych lub bardzo do siebie zbliżonych - własnej linii interpretacyjnej ogranych motywów. Owej materii ideowej, której niepowtarzalny kształt nadaje forma literacka, artystyczna - zaś o wartościach treściowych decyduje ładunek przemyśleń, czyli głębia filozoficzna. I to są punkty odniesienia warunkujące rangę twórczości. Dlatego m. in. Szekspir jest Szekspirem, Molier Molierem, Strindberg Strindbergiem, Czechow Czechowem, Słowacki Słowackim. Dlatego również Giraudoux czy Anouilh lub O'Neil, Wyspiański i Durrenmatt - jeśli czerpali z antycznego teatru nieraz przeżute wątki - starali się zachować wobec oryginalnych dzieł taki dystans, który wyraźnie określa intencje przetworzenia, wedle własnej wizji, znanych już nurtów tematycznych.
NIE DZIWI MNIE zatem wizja Hanuszkiewicza, który w "Balladynie" chciałby dostrzec nici współczesne, przewijane z odwiecznego kłębka - na kłębek wyobraźni bliskiej odbiorcy naszej epoki, I przypuszczam, że mógłbym przyjąć "Balladynę 74" z motocyklową kawalkadą Goplany, jako przewrotną wersję romantycznej i szyderczo-groteskowej bajki. Z zastrzeżeniem, iż jest to świetna, drwiąca zabawa, wariacje na temat Słowackiego zderzone ze współczesnością - ale nie... Słowacki. Wprawdzie teatr ma tu swoje prawa nawet ponad autorem, zwłaszcza klasykiem - to jednak wolę już choćby metodę Durrenmatta. Metodę pisarza niezbyt przecież skromnego, lecz na tyle znającego trud dramaturga, że w końcu szanującego prawa "starszych kolegów'' do ich własności. Stąd - pisząc swojego "Króla Jana" (ze współczesnymi wstawkami) - dodał w przypisie do tytułu: "według Szekspira"... Rozumiem, że ludzie teatru troszczą cię o to, by publiczność zebrana w ich salach teatralnych nie narzekała na sztuki klasyczne, jako na sztuki nudne i swoistą pańszczyznę lekturową. Zwłaszcza młodzież, czyli rzeczywistość i przyszłość składu widowni. Rozumiem także, iż do młodej wyobraźni łatwiej przemówić motocyklem, piosenką z mikrofonu, rozbierankami oraz ubiorem współczesnym - aniżeli zjawami nadprzyrodzonymi i morałem zakutym w zbroję średniowieczną. Czy jednak słusznie nazywać dalej utwory, pozmieniane i powtłaczane w cudzy tekst oraz intencje, dawnym ich mianem? Czy koniecznie - celem zbliżenia odbiorcy np. "Zemsty" Fredry - wypada przefiltrować tę komedię przez "Gwałtu, co ślę dzieje?". Oczywiście, przejaskrawiam. Przecież, jak sądzę, nie na tyle, żeby opędzić się od myśli o samej metodzie. W tym szaleństwie jest bowiem metoda. Do czego dojdziemy, uzmysłowiwszy sobie, jak niewiele potrzeba w "nowoczesnym" teatrze, by interesujący eksperyment, ale z jedną sztuką, zamienił się w obowiązującą modę? Pal sześć, czy ten i ów dramat sprzyja odczytywaniu go poprzez drugi tego samego autora. Wszystko jedno, czy motocykle, samolot lub rakieta staną się współczesnym rozwiązaniem starożytnego chwytu deus ex machina...
CORAZ CZĘŚCIEJ odczuwam więc tęsknoty za normalnymi spektaklami scenicznymi, gdzie nie przeszkadzają mi w przeżyciach wewnętrznych zewnętrzne udziwnienia, superpomysły ciągnięte za włosy z czaszki, która nie należy już do określonego dramaturga. Jest czaszką przysłowiowego biednego Yoricka i dawno przestała przypominać twarz konkretnego człowieka...
A przecież wiem, że teatr nie może - w dążeniu naprzód - powielać przedstawień w ich tradycyjnych formach, że musi wciąż szukać nowych rozwiązań, zgodnych z psychiką i mentalnością swego aktualnego odbiorcy. Tylko za jaką cenę - i czyim kosztem? Bo, jeśli buduje na scenie NOWE, to niech budulec i metody budowlane będą też nowe, czyli pochodzące z własnych odkryć teatru oraz z doświadczeń poprzedników. Ale doświadczeń nie należy utożsamiać z przywłaszczeniami.