Inna "Balladyna"
WARSZAWSKI Teatr Narodowy szczególnie upodobał sobie literaturę polskiego romantyzmu. Zwłaszcza od czasu, gdy kieruje nim Adam Hanuszkiewicz - reżyser, który ma na swoim koncie głośne inscenizacje Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Garczyńskiego.
Hanuszkiewicz uparcie odczytuje wciąż na nowo sztuki polskich romantyków, pokazuje je w kształcie zazwyczaj odmiennym od tego, jaki przyjął się w naszym teatrze. Jego przedstawienia są często kontrowersyjne, z reguły jednak stają się teatralnymi wydarzeniami.
Śmiem jednak wątpić czy za teatralne wydarzenie uznać należy także najnowszą inscenizację Hanuszkiewicza, jaką jest "Balladyna". Ta "tragedia w pięciu aktach z epilogiem" należy do najczęściej grywanych sztuk Słowackiego. I bywała już grywana rozmaicie, właśnie jako czysta tragedia, jako baśń ludowa, polityczna tragikomedia...
Nikt chyba jednak nie wpadł dotąd na pomysł zagrania "Balladyny" jako farsy. A tak właśnie uczynił Hanuszkiewicz.
I tak rzecz się ma przez trzy czwarte przedstawienia. Bo oto nagle w samej "końcówce" - "Balladyna" w sposób dość nieoczekiwany przekształca się w prawdziwą tragedię. I zdezorientowany widz nie bardzo zdaje sobie sprawę, kiedy właściwie z niego zakpiono - przedtem, gdy kazano mu się śmiać z karykaturalnych postaci, czy teraz, gdy każe mu się wzruszać ich przejmującym losem.
Oczywiście, można sobie przed spektaklem przeczytać program teatralny, który wyjaśnia motywację owego, ponoć zamierzonego, pomieszania gatunków i poetyk. Zamierzenie może było zresztą i ciekawe, na scenie jednak wyszedł z tego jedynie wielki galimatias.
Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba Hanuszkiewiczowi, że miał w tym przedstawieniu kilka kapitalnych pomysłów reżyserskich (choćby wojna między zwolennikami Kirkora i Balladyny rozegrana przy pomocy mechanicznych zabawek). Wydaje się jednak, że pomysłu na całość - tym razem - zabrakło. Bo choć Goplana, Skierka i Chochlik efektownie i głośno jeżdżą na motocyklach po scenie i nad widownią (specjalnie wybudowano w tym celu pomost), choć Kirkor jest bardzo zabawny jako dandys w białym smokingu, a Pustelnik prześmieszny, jako zramolały, lecz szczwany starzec - to wszystko za mało jednak, by zapełnić pustkę po zagubionych gdzieś ludzkich dramatach, po zniszczonej romantyce i poezji.
Dlatego osobiście o wiele bardziej od całej tej farsy przypadło mi do gustu hanuszkiewiczowskie zakończenie "Balladyny", w którym zresztą i aktorzy czuli się znacznie lepiej (dotyczy to zwłaszcza występującej w głównej roli Anny Chodakowskiej i Bohdany Majdy, która gra matkę). A w części pierwszej spektaklu tak naprawdę dobrze czuje się chyba jedynie Wojciech Siemion, kapitalny Grabiec, pasujący zresztą w takiej interpretacji do każdej inscenizacji "Balladyny".
Czy wszystko to znaczy wszak że, że nie polecam obejrzenia tego spektaklu? Wręcz przeciwnie! Może Wam zresztą przypadnie do gustu ta inna "Balladyna" - Hanuszkiewicza, nie Słowackiego.