Chopin wiecznie żywy
,,Rampa", scena na rubieżach, dała premierę "Chopina w Ameryce". Zabawna ta historyjka urodziła się w pomyśle kanapowo-towarzyskim, bodaj w 1973 r. Dygat (Stanisław) a Jareckim (Andrzejem) postanowili wspomóc polski eksport, wymyślając zaoceaniczny show z Chopinem. Rzecz, sama w sobie, nie taka znowu nieprawdopodobna. Wielki (i biedny) Fryderyk rzeczywiście rozmyślał o dalszej emigracji tuż po upadku Powstania Listopadowego, tyle że zamiast na statek, udał się na przyjęcie do Rothschildów, gdzie go spotkały adoracja i pieniądze. Tak oto żołądek i kiesa zatrzymały Chopina w Europie.
Ale od czego wyobraźnia? Tę uruchomił Strzelecki, realizując dawny zamysł mistrzów, którzy chcieli pomieszać musical z polskim kabaretem, jednym słowem zrobić przyjemny estradowy groch z kapustą. Tak się też dzieje. Chopin "wiecznie żywy" rusza za ocean, co daje powód do serii zabawnych perypetii, gagów, komicznych scenek, ilustrujących nasze wyobrażenia o Ameryce. Ożywiony pomnik (bardzo zabawny pomysł na rolę dla Piotra Furmana) przechodzi przez Imigration Office, krztusi się dymem z fajki pokoju u Wielkiego Wodza, pędzi dyliżansem przez prerię, wpada na giełdę, do Disneylandu, walczy z mafią... Wszystkie te przezabawne scenki, bezpardonowo oznajmiające głupotę stereotypu, dają Strzeleckiemu okazję do napisania świetnych piosenek, a zespołowi do udowodnienia po raz kolejny, jak wyborną jest trupą - co to, "tańczy, śpiewa, recytuje".
Ale kij ma dwa końce. Te "nasze Ameryki" to nie tylko element tęsknoty za nienaruszalnością optyki zaścianka. To także lustro, w którym odbija się miałkość ,,kupy śmiechu". Strzelecki z jakąś dziwną, nostalgiczną przekorą i belferskim uporem pakuje w ten śmiech brzęczącą muchę refleksji: co to polskość właśnie? co kultura? co wielkość? Ten ,,zgrzyt" w rewii ma postać walca e-moll (op. pośmiertne) z uczuciem wykonalnego przez młodego, zdolnego pianistę Filipa Tabęckiego. Abyśmy pamiętali, że nie tylko nam śmieszno, ale i smutno.
Teatralny kształt spektaklu prowadzonego przez Strzeleckiego i arcyzabawną Zającównę, w ogromnej mierze zawdzięcza swoją atrakcyjność błyskotliwym pomysłom scenograficznym (w iluż wariantach może się pojawić na scenie pudło fortepianu?!). Obrazek z Murzynami (gdzie są? Tu, ale ich nie widać, bo czarni) z pewnością wejdzie do legendy towarzyskiej. No więc jak z tym Strzeleckim: kpi czy o drogę pyta? I jedno, i drugie.