Artykuły

"Kordian" odmieniony

ILEKROĆ wchodzi na scenę któryś z naszych wielkich dramatów, czy mówiąc dokładniej poematów scenicznych, uwagę części krytyki zaprząta wyłącznie jeden problem: czy aby będzie można inscenizację tę pokazać młodzieży szkolnej. Tak jakby młodzież już tylko mogła oglądać klasykę narodową, zmuszona do tego szkolnym obowiązkiem i nakazem. Tak jakby teatr nie z przypadku, ale z samej istoty swej miał służyć wyręczaniem w mozołach lektury. Adam Hanuszkiewicz od dawna nie przejmuje się tym urojonym, po części przynajmniej, problemem, wystawiając klasykę narodową w wersji wystarczająco świeżej i atrakcyjnej, aby budzić tak potrzebną dyskusję, rzadziej zbędną dezorientację, jak to było z jego inscenizacją "Wesela". Po stosunkowo mało kontrowersyjnej inscenizacji "Nieboskiej komedii", co zresztą dla niektórych stanowiło właśnie szczególnie kontrowersyjny moment, wystąpił Hanuszkiewicz, tym razem na scenie Teatru Powszechnego, z kolejną inscenizacją, wzburzającą może u kogoś nawet krew, ale przede wszystkim ożywiającą i jakby korygującą wyobraźnię. "Kordian" Hanuszkiewicza przynosi bowiem zupełnie nową wizję tego dramatu i jego bohatera. Zawahałbym się przed stwierdzeniem, że jest to także nowa wersja bohatera romantycznego, tego, który zdobi tematy wypracować. Za blisko bowiem, tym razem, od sceny - do współczesności. Zastanawiające jednak, że nie jest przy tym tak znów daleko do tekstu poety, jakby się to zrazu wydawało, gdy brakuje (ale czy naprawdę brakuje?) na początku sabatowego "Przygotowania". Wiele, to prawda, ryzykuje Hanuszkiewicz w "Kordianie", tnąc tekst, modyfikując układ sceniczny, ale warto zbadać powody, cele i skutki tego ryzyka.

Dramat Słowackiego odczytywany bywa do dziś jako rzecz o niemocy wyłącznie, o inercji, przesądzonej romantycznym widzeniem, romantyczną manierą i melancholią, rodem raczej z Byrona niż z rzeczywistości polskiej. A tymczasem trudno o dzieło mocniej osadzone w historii narodu, o czym świadczą nie tyle rozrachunki z wodzami Powstania Listopadowego, wypełniające "Przygotowanie", co raczej los Kordiana, którego punkt kulminacyjny, omdlenie udaremniające zamach na cara, dopełnia wejrzenia w dylematy polskiej świadomości narodowej i historycznej. Hanuszkiewicz zrezygnował z "Przygotowania", by nie zaprzątać naszej uwagi realiami już archiwalnymi. Ocalił szczątek, zbierający treść w zapowiedzi trudnych doświadczeń, jakie ponawia historia - osaczając Kordiana. Bohater próbuje nieustannie zrozumieć siebie. Każda scena jest taką próbą, bezwzględnym doświadczeniem swej indywidualnej rzeczywistości. Dlatego każe mu reżyser być obecnym nawet wtedy, gdy akcja tego nie przewiduje, a więc jest Kordian na scenie, kiedy Laura odnajduje jego tekst w sztambuchu, ba, on tekst ten jej poda, śpiewając, mimo że w tym czasie wypada jego zamach samobójczy; odchodząc - jest przy Laurze. W drugiej części z kolei w jego obecności będzie toczyła się kłótnia Cara i Księcia Konstantego. To świadomość Kordiana, coraz bardziej znużona, skupiła wszelkie wydarzenia. Rzeczywistość jest w tym spektaklu jakby zamkniętym kołem, zawsze występuje w możliwie pełnej postaci. Dlatego też i Car zostanie, jak widmo, wprowadzony na obrady spiskowców. Nic nie istnieje oddzielnie. Wszystko łączy historia, której znaczenie stara się zgłębić Kordian, szukając wyjścia z jej kręgu. Będzie ono, oczywiście, równoznaczne z wejściem w krąg następny historii - już naszej chyba, a nie jego. bo to my przecież przywiązujemy taką wagę do świadomego w niej uczestnictwa. Świadomego, bogatszego o dramat Kordiana, którego historia niszczy, kiedy nie zdobył się wprawdzie na czyn, ale dowiódł, że czyn musi szukać wciąż nowych racji. Czasem racja indywidualnego tylko buntu może okazać się wystarczająca, choć nie wystarczający byłby indywidualny czyn.

Kordian uległ nie tylko własnemu Strachowi i własnej Imaginacji. Uległ im w tym zakresie, w jakim wywodziły się one z szerszych przesłanek. Z ogólnej niepewności. Kordian wie, że sprzeciw Prezesa wobec jego zamiaru balansuje na cienkiej granicy etyki i oportunizmu. Decyzja Kordiana, podjęta w izolacji, jest wyzwaniem także dla niego samego. Nie ma ona z pozoru innych przesłanek, jak żywiołowość. Ale pozwoli poznać, rozeznać, którędy należy czy należałoby pójść. Ofiara Kordiana jest ofiarą na rzecz zdobycia - już dla nas - właściwej świadomości. W tym jej sens. A przesłanką działania Kordiana jest pragnienie, aby posunąć się choćby o krok w rozumieniu rzeczywistości. Ta pasja, która wyposaża go i w rezonerstwo, i w rozterkę, została wyeksponowana w inscenizacji Hanuszkiewicza.

ABYŚMY nie mieli co do tego wątpliwości, od początku usunięto z pola naszej uwagi wszelkie elementy, które mogłyby ją rozproszyć. Rzecz dzieje się w teatrze, czego nikt nie zamierza przed nami taić. Zbite z desek podium, na którym pojawia się u początku przedstawienia zespół Andrzeja Kurylewicza, będzie imitowało następnie ławkę w ogrodzie (scena z Laurą), krzesło w parku londyńskim (jedna zresztą z najsłabszych scen), łóżko (epizod z Violletą). salę w Watykanie (audiencja u Papieża), miejsce koronacji Cara (scena na Placu Zamkowym) - aż po miejsce straceń. Nie ma w tym przedstawieniu również Mont Blanc, ani drzwi komnaty Cara. Jest drabina. Z niej Kordian wygłasza monolog. W niej uwięziony, miota się między Imaginacją (świetny, o zaskakującej trafności interpretacyjnej Daniel Olbrychski) i Strachem (Krzysztof Wieczorek). Monologi Kordiana (Andrzej Nardelii) ujęte zostały pomysłowo w dwa głosy, jakby dla wydobycia, że jest w jego słowach głos Anonima, Jedermana, przemawiającego w cieniu (Adam Hanuszkiewicz), wcieli się on później na moment w postać Doktora, by jeszcze raz zaatakować rozognioną świadomość Kordiana.

Rolę tytułową gra Andrzej Nardelli, którego debiut w roli Orcia w "Nieboskiej" zapowiadał talent dużej klasy. Zapowiedź to spełniona. Może nieco inaczej tylko, niż to zazwyczaj bywa. Spełniona przede wszystkim w doskonałej harmonii z konsekwencją spektaklu, przesądzoną przez reżysera momentami zbyt natrętnie. Ale zasługą młodego aktora jest to, że możliwa była do osiągnięcia taka konsekwencja, Kordian Nardellego nie przeżywa przełomów w momentach wyznaczonych przez tradycyjne interpretacje. Jak już zauważono, rzeczywiście, trudno uwierzyć w przemianę młodzika z pierwszej części - w zamachowca. Ale przemiana może nastąpić dopiero wraz ze szczególnym nasileniem świadomości, a tę osiąga Kordian w niemej (dla niego), scenie, gdy uczyniono zeń świadka kłótni Cara (Jerzy Kamas) i Księcia Konstantego (Seweryn Butrym). Do tego czasu Kordian doświadczał siebie i innych. Swoich uczuć do Laury (Zofia Kucówna), nieco sentymentalnych, w które chyba nie bardzo wierzył. Że chciał popełnić samobójstwo - cóż, to była pierwsza próba na samym sobie, kiedy to młodość nawet inscenizacjom i sentymentom, a może zwłaszcza im, skłonna jest nadawać wymiar kładący wreszcie kres rozterkom, dzięki przyspieszonej, najskuteczniejszej dojrzałości śmierci. Kolejna próba, wybita w tym przedstawieniu, to epizod z Violletą, nieco drastyczny i nieco buffo, uwieńczony nieoczekiwanym efektem scenicznym: Kordian śpiewa tekst Słowackiego w rytmie big-beatowym i - do mikrofonu! To jeszcze jedna, niewątpliwie szczególnie natrętna manifestacja dystansu, którą tylko wdzięk młodego aktora ratuje przed śmiesznością. Kordian Nardellego (i Hanuszkiewicza przyznajmy) zabiega o poznanie prawdy o sobie i rzeczywistości w okolicznościach uproszczonych (teatralnie) i złożonych zarazem. Dotykają go choroby wieku romantycznego: spleen, zniechęcenie, ale charakteryzuje go także bezwzględność wobec samego siebie. W części drugiej mrozi go historia, niepewność w ocenie postaw, z jakimi się styka; paraliżujące podejrzenia, które inny już poeta, w innym czasie Gynla Illyes tak ujmie:

"gdzie jest tyrania, każdy

ogniwem jest łańcucha

zapowietrzony jej tchnieniem,

sam się stajesz tyranią

(...)

kiedy mówisz do siebie,

ona cię przesłuchuje,

nigdy nie jesteś wolny,

nawet w swojej wyobraźni".

Taki też, zgnębiony, znękany Kordian kibicuje kłótni ciemięzców i zarządców historii; wobec której jego decyzja czynu okazała się jeszcze jednym doświadczeniem na sobie. W tym doświadczeniu zyskał wszystko, co zyskać można, jedyną przewagę: śmierć. Jest ona poręczeniem wartości wszelkich zmagań, bowiem uzbraja przynajmniej w godność odmowy, zwalnia od kompromisów, uczestnictwa w zniewoleniu i czynów, i umysłów. Jedyny pełny i najważniejszy monolog wygłasza Kordian w tym przedstawieniu wtedy właśnie. Po świetnej milczącej grze, Andrzej Nardelli ujawnia swoje możliwości interpretacyjne, siłę i barwę głosu, poprzednio nieco nieokrzepłego w monologu: "Nie będę z nimi..". W inscenizacji, w której nadużyto śpiewu ,ten monolog osiąga ekspresję, jaka może mierzyć się jedynie z ekspresją bluesu! Słowo poetyckie, dotąd usuwane na plan drugi, rozbłysnęło - dokonało się! Dzisiaj! Właśnie dzisiaj, po latach okrutnych doświadczeń, jakie dzielą nas od czasów romantyzmu, po latach, kiedy wydawało się, że Kordian zniknął, a ci, którzy w pasji doświadczania siebie dorównywali mu, nie spodziewali się niczego więcej, jak "złomu żelaznego i głuchego śmiechu pokoleń". Ta, konfrontacja, podsunięta także przez program, gdzie przytoczono cytat z Borowskiego, jest najmniejszym argumentem przemawiającym za nową wersją "Kordiana", niezależnie od wszelkich możliwych zastrzeżeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji