Motorami po malinach, czyli sensacja na scenie (fragm.)
Trudno dziś pisać cokolwiek o życiu kulturalnym stolicy, nie zaczynając od "Balladyny" u Hanuszkiewicza. To wydarzenie, które opisano już mniej lub bardziej dokładnie w dziesiątku czasopism (także w P. 1511), a które przecież niezmiennie intryguje i pobudza do niekończących się dyskusji. Dyskusje zresztą dotyczą raczej szczegółów, bo na ogół wszyscy zgadzają się, że eksperyment jest nad wyraz udany! Tylko - czy eksperyment? Czy komiksowe potraktowanie dzieła znanego od lat szkolnych niemal na pamięć: ustrojenie go w biały smoking Kirkora, cepeliowskie stroje Balladyny i Aliny, kostium Barbarelli dla Goplany, osadzenie go na trzech Hondach i zaanonsowanie malinowym neonem istotnie - było eksperymentem?
Nie wydaje się. Hanuszkiewicz za wiele już przedstawił "eksperymentalnych" odczytań Słowackiego, Norwida czy Krasińskiego, aby nie uznać ich za jedną, przemyślaną do końca i konsekwentną drogę przyswajania dzisiejszemu widzowi, szczególnie młodemu widzowi wielkiego repertuaru romantycznego, naszej wielkiej klasyki. Nie jest to, oczywiście otwieranie wszystkiego jednym kluczem; każda inscenizacja zaskakuje, szokuje nieoczekiwanymi rozwiązaniami.
"Balladyna" jest u Hanuszkiewicza przede wszystkim - w przeważającej swojej części - nieodparcie śmieszna!... Ubolewał ktoś kiedyś, bodaj Boy, że gdy "Balladynę" wystawiono w Paryżu, nietrafny przekład i niezrozumienie specyfiki dzieła, spowodowały klapę: po prostu paryżanie w najbardziej dramatycznych momentach - pękali ze śmiechu... Dziś, z perspektywy inscenizacji Hanuszkiewicza, można dojść do wniosku, że albo francuski spektakl, albo francuska publiczność, byli jedynymi w owych czasach, którzy odczytali "Balladynę" jak trzeba! To... powinno być zabawne, powinno być komiczne, aż do momentu, w którym w tę całą parodię, ironię, groteskę - strzela prawdziwa wielka tragedia.
W ciągu zaledwie paru tygodni spijano o inscenizacji Hanuszkiewicza chyba niezły tomik recenzji i omówień krytycznych. Nikt jednak - o ile wiem - nie wysnuł z tej inscenizacji najważniejszego wniosku. Tego, że właściwie bardzo trudno będzie już odtąd odczytywać "Balladynę" inaczej. Że ci, którzy bawią się w Teatrze Narodowym znakomicie podanymi tekstami Pustelnika, śmieją się "całą gębą" z gierek Kirkora, z kapitalnie zagranej roli Matki (póki naturalnie nie wyłupią jej oczu, bo później nikomu nie jest do śmiechu), nie będą już w stanie przyjmować tych tekstów ,,na poważnie", na serio. Kto zgodzi się na reinhardtowską koncepcję Goplany, jeżeli obejrzał w tej roli Bożenę Dykiel (nie myślę o kostiumie i Hondzie, lecz o całym ukształtowaniu postaci).
Hanuszkiewicz odczytał utwór poprzez - jak twierdzi - Epilog. Ten fragment tekstu, który tak nie przystawał do dotychczasowych koncepcji "Balladyny", że z reguły opuszczano go niemal we wszystkich inscenizacjach, okazał się - najlepszym kluczem i wskazuje dosyć sugestywnie, że Słowacki pomyślał "Balladynę" właśnie tak, jak zrealizował ją Hanuszkiewicz, a nie jak grywano ją przez dziesiątki lat. Paradoksalne, lecz bardzo prawdopodobne - nawet jeśli założymy te głośne już anachronizmy: japońskie motory szalejące po malinach, zdalnie sterowane zabawki-czołgi, którymi rozgrywana jest bitwa między wojskami von Kostryna i Kirkora... Bo przecież sam Słowacki wprowadził już do "Balladyny" anachronizmy wcale od tych nie łagodniejsze.
Zatem sukces Hanuszkiewicza, będący zarazem sukcesem Słowackiego; okazało się bowiem, że tak podana "Balladyna" jest znowu atrakcyjna, świeża, żywa, zabawna... A aktorzy? Czy spektakl jest także ich sukcesem? Na pewno!