Artykuły

Rejtan Zawieyski?

Niedawno minęło 40 lat od tragicznej i zagadkowej śmierci Jerzego Zawieyskiego, pisarza, człowieka teatru, dramaturga, działacza katolickiego, który po 1956 roku znalazł się w Sejmie i Radzie Państwa jako poseł koła "Znak". W dramatycznym przemówieniu w kwietniu 1968 roku zaprotestował w Sejmie przeciw represjom władz komunistycznych, a także przeciw całej, zwłaszcza kulturalnej, polityce PRL. Po tym wystąpieniu został zmuszony do rezygnacji z działalności politycznej - pisze Marek Klecel w Gazecie Polskiej.

"Twoje wystąpienie w Sejmie było czynem niemal Reytanowskiin na tle obłędnego tańca martwych dusz. Śmiech pierwszego Sekretarza w momencie Twojej obrony Człowieka był wyrazem tragizmu człowieczeństwa w Polsce... Mówiłeś nie tylko Ty sam - mówił cały naród, który chce być wolnym". Te słowa prymasa musiały być niezwykle ważne dla Zawieyskiego, wspierały go w wybranej odtąd drodze życiowej, ale nie uwalniały od niepokoju.

"Nie można ogarnąć wyobraźnią własnej śmierci, chociaż można umierać ze świadomością, że się umiera. Ta świadomość odchodzi wraz z życiem, ale jako zagadka pozostaje dla bliskich żyjących" - pisał Jerzy Zawieyski w książce "Korzenie", która ukazała się miesiąc po jego śmierci. Jaka to była śmierć, jak naprawdę umierał? Nie będziemy nigdy znać jego świadomości w chwili śmierci, ale możemy poznać jej okoliczności. Wiele wskazuje na to, że była to śmierć wspomagana przez nieznanych sprawców

Niedawno minęło 40 lat od tragicznej i zagadkowej śmierci Jerzego Zawieyskiego, pisarza, człowieka teatru, dramaturga, działacza katolickiego, który po 1956 roku znalazł się w Sejmie i Radzie Państwa jako poseł koła "Znak". W dramatycznym przemówieniu w kwietniu 1968 roku zaprotestował w Sejmie przeciw represjom władz komunistycznych, a także przeciw całej, zwłaszcza kulturalnej, polityce PRL.

Po tym wystąpieniu został zmuszony do rezygnacji z działalności politycznej.

Wiosną następnego roku doznał udaru mózgu i trafił do kliniki rządowej przy ul. Emilii Plater. Po dłuższym pobycie w szpitalu, gdy nastąpiły oznaki powrotu do zdrowia, miał popełnić samobójstwo, wyskakując z okna, choć według świadków nie był w stanie poruszać się o własnych siłach. Dziś wiele wskazuje na to, że była to śmierć - jak to się nieraz działo w PRL - wspomagana przez nieznanych sprawców.

"Nie można ogarnąć wyobraźnią własnej śmierci, chociaż można umierać ze świadomością, że się umiera. Ta świadomość odchodzi wraz z życiem, ale jako zagadka pozostaje dla bliskich żyjących" - pisał Zawieyski, zastanawiając się nad sprawami szerszymi życia, historii, polityki - w książce "Korzenie", która ukazała się miesiąc po jego śmierci. Jaka to była śmierć, jak naprawdę umierał? Nie będziemy nigdy znać jego świadomości w chwili śmierci, ale możemy poznać jej okoliczności.

Co działo się w ostatnim roku jego życia po wymownym przemówieniu w Sejmie, po którym rozstrzygały się jego losy? Zawieyski nie był bynajmniej pisarzem nadmiernie zatroskanym o siebie, sądząc po tym, co pisał i głosił, lecz w tym ostatnim roku niepokój o własne życie pojawiał się częściej, choć w sposób aluzyjny i zawoalowany, na kartach jego szkiców historycznych, w "Dzienniku", z którego znamy tylko fragmenty, czy w bezpośrednich relacjach jego znajomych. Wspominają oni, że obawiał się o własne życie, zwłaszcza po brutalnym pobiciu jego kolegi Stefana Kisielewskiego przez "nieznanych sprawców" w marcu 1968 r.

Non possumus

Zawieyski był pisarzem wszechstronnym, mającym wyczulenie egzystencjalne, ale przede wszystkim zainteresowania historyczne, religijne, kulturowe. Wcześniejsza jego twórczość to liczne dramaty o tematyce mitologicznej, biblijnej, chrześcijańskiej, proza z wątkami głównie historycznymi i literackimi z polskiego romantyzmu, w tym powieści "Wawrzyny i cyprysy", "Konrad nie chce zejść ze sceny", opowieści o wybitnych postaciach: Mochnackim ("Romans z ojczyzną"), Kościuszce, Rejtanie, Brzozowskim w tomach szkiców historycznych "Korzenie" i "Między plewą a manną", wydanych już po śmierci pisarza. Wątki historii XIX wieku, zwłaszcza z tradycji i literatury romantycznej, biografie jej najważniejszych twórców, splatają się w pisarstwie Zawieyskiego z wątkami współczesnymi z wydarzeniami i postaciami z najbliższej historii i polityki. Jego proza historyczna jest często aluzyjna, w kostiumie Z dawnych czasów przemyca prawdy aktualne, których nie można było wypowiedzieć wprost w warunkach PRL. Dawne wydarzenia, utwory literackie i teatralne, na które się pisarz powołuje, "Dziady", "Wyzwolenie", "Wesele" są okazją i pretekstem do wypowiedzi krytycznych, a nawet politycznych o polskiej rzeczywistości pod komunizmem. Utwory Zawieyskiego trzeba więc odczytywać na wielu płaszczyznach i niejako z perspektywy czasów PRL, gdy niewinny "list 34" z apelem o większe przydziały papieru na książki wywoływał burzę polityczną na szczytach władzy, a słowa z "Dziadów" o nasyłanych wciąż z Moskwy łajdakach, padające ze sceny Teatru Narodowego, brzmiały tak obrazoburczo aktualnie, że były poczytywane za spisek przeciw władzom komunistycznym i sojuszowi z ZRRR.

Właśnie po zdjęciu z afisza "Dziadów" przez najwyższe władze polityczne na początku 1968 r., po stłumieniu demonstracji studenckich w marcu, płomienne przemówienie Zawieyskiego w Sejmie w obronie elementarnej wolności i przyzwoitości musiało być potraktowane jako dalszy ciąg tego zamachu stanu, wywołując wściekłość władzy w osobie samego Go-mułki. Zawieyski zdobył się na ten nie całkiem może spontaniczny, bo uzgadniany z kolegami z klubu poselskiego "Znak", akt odwagi i desperacji w przekonaniu, że nie można dalej milcząco przyjmować polityki władz, że trzeba powiedzieć głośno "non possumus".

Przemówienie to, przyjęte w komunistycznym Sejmie krzykami, tupaniem, gwizdami, było tym bardziej emocjonalne, że mówca zdawał sobie sprawę, że może być ostatnie. Zdobywając się na ten akt odwagi, dokonywał jednocześnie trudnego rozrachunku z własną dotychczasową rolą polityczną, musiał zrewidować swój kompromis z władzami komunistycznymi, swą naiwność i złudzenia co do nowego ustroju, wreszcie przywileje i apa-naże, które uzyskał dzięki udziałowi w tej władzy, musiał zrezygnować z wygodnego i dostatniego, jak na warunki PRL, życia wyróżnionego pisarza i osoby publicznej.

Non senriam

Po tym dramatycznym przemówieniu prymas Wyszynski napisał w liście do Zawieyskiego, który z nim współpracował i był zaprzyjaźniony: "Twoje wystąpienie w Sejmie było czynem niemal Reytanowskim na tle obłędnego tańca martwych dusz. Śmiech pierwszego Sekretarza w momencie Twojej obrony Człowieka był wyrazem tragizmu człowieczeństwa w Polsce... Mówiłeś nie tylko Ty sam - mówił cały naród, który chce być wolnym". Te słowa prymasa musiały być niezwykle ważne dla Zawieyskiego, wspierały go w wybranej odtąd drodze życiowej, ale nie uwalniały zapewne od niepokoju. Historyczne role Polaków niebezpiecznie się powtarzają, związki, analogie wydarzeń są wyraźne, postawy i zachowania ludzi podobne w warunkach zniewolenia, represji, zagrożenia. Czy Zawieyski zachował się jak Rejtan, czy podjął tę rolę świadomie i odegrał do końca jak na narodowej scenie, już nie w romantycznym teatrze, w nowej wersji "Dziadów" czy "Wyzwolenia", lecz w płaskiej i brutalnej rzeczywistości totalitarnej po dwudziestu wyniszczających latach komunizmu? Zapewne wtedy o tym nie myślał, dawno też pożegnał się z rolą aktora, którym bywał przed wojną w teatrze "Reduta" Juliusza Osterwy. Dopiero później, może pod wpływem słów prymasa, a przede wszystkim własnych doświadczeń, zajął się w ostatnich swoich utworach, jak przedtem zresztą, tragicznymi postaciami rodaków, właśnie Rejtanem i Kościuszką. W szkicu "Między plewą a manną" przypominał: "Działo się to w czasie skonfederowanego Sejmu, który miał zatwierdzić pierwszy rozbiór Polski, czemu sprzeciwił się Rejtan wraz z kilku swoimi towarzyszami posłami. Wszyscy mamy w pamięci obraz Matejki, na którym została utrwalona scena symboliczna i patetyczna, gdy Rejtan leżący na progu Izby Sejmowej zasłania swym ciałem wyjście z sali obrad". Obraz Matejki był symboliczny, a nie realistyczny. "Rejtan - pisze dalej Zawieyski - przeszedł do hagiografii narodowej, bo to on krzepił serca świadomością, że w czasach ogólnego moralnego rozkładu Rzeczypospolitej stał się wzorem heroizmu, obrońcą honoru Polaków. Nie wszyscy - mówi obraz Matejki i mówi historia - byli okryci hańbą przekupstwa i zdrady". "Co innego - dodaje autor - Rejtan jako symbol, klejnot polskich impondera-biliów, co innego Rejtan jako człowiek postawiony wobec decyzji, jakiej zażądał od niego jego los historyczny i los indywidualny". Z tych ostatnich zdań wyczuwamy, że mógł to być komentarz do własnego losu autora. Jeśli Zawieyski poczuwał się do roli Rejtana, to już raczej w tym drugim aspekcie, człowieka osamotnionego, odrzuconego, zaszczutego, skazanego na publiczny niebyt, przeżywającego swój koniec. Próbował jeszcze wtedy wrócić do życia politycznego, do ważnej roli, jaką pełnił jako pośrednik między prymasem Wyszyńskim a władcami PRL, ale został już skazany na milczenie.

W zakończeniu szkicu Zawieyski pisze: "Rejtan zginął śmiercią samobójczą ósmego sierpnia 1780 roku, w siedem lat po sławnych trzech dniach swego protestu w Sejmie. [...] Samobójczą śmierć Rejtana można też traktować jako drugi protest moralny przeciw zaborcom. Tylko że ten drugi protest zakończył się śmiercią". Czy autor, prócz tego że pisze o Rejtanie, nie mówi także o sobie? Czy te zdania, napisane przed nagłą chorobą, znaczą coś więcej, niż mówią wprost, czy są jakąś wskazówką, czy też nie należy się w nich niczego więcej doszukiwać? Inaczej mówiąc, czy analogie śmierci tych dwóch postaci są uzasadnione, czy są przypadkowe? Czy może nie ma wcale analogii, bo śmierć Zawieyskiego nie musiała być samobójstwem? Są tylko podobne role, ale ich życie, jak każde, jest inne. Albo też, czy Zawieyski nie został doprowadzony do samobójstwa zarówno pod wpływem życiowej klęski, zaszczucia, choroby, która mogła go uczynić inwalidą na resztę życia? Albo inaczej, samobójstwo jako drugi protest, który pisarz wcześniej zapowiedział i wyraził. Nie całkiem jednak wtedy zrozumiany i przyjęty z powodu niejasnych okoliczności, atmosfery dwuznaczności, która zapanowała, może celowo podtrzymywana wokół tej śmierci. Zatem samobójstwo wcale nie jest wykluczone, choć życzliwi podpowiadają, że katolicy nie popełniają samobójstw. Jednocześnie sugestia zabójstwa nie była wcale nie na rękę władzom, które byfy przecież bezkarne, a chętnie terroryzowały strachem. Protest Zawieyskiego rozwiewał się w sensacji wokół jego śmierci.

Non omnis moriar

Wtedy, w czasach PRL, każda wersja śmierci Zawieyskiego była dobra dla władz komunistycznych, każda kogoś zadowalała, wpisując się w ich represyjną strategię wobec społeczeństwa. Została - można by rzec - dobrze wykorzystana. Dziś, po tylu latach, powinna być wyjaśniona, na ile to możliwe, jeśli zależy nam na prawdzie o systemie PRL, co znów nie jest takie oczywiste, patrząc na ostatnie dwudziestolecie. Niedawno pojawiło się jednak sporo śladów i świadectw zaprzeczających samobójstwu Zawieyskiego, które trzeba wziąć pod uwagę. Kilka lat temu po programie telewizyjnym o pisarzu autorstwa Dariusza Baliszewskiego zgłosił się do niego świadek, lekarz Tadeusz Charewicz, który miał dyżur w klinice rządowej w dniu śmierci Zawieyskiego. Wyjechał z Polski w 1970 r. -jak podaje - pod wpływem nacisków Służby Bezpieczeństwa. Stwierdza on, że nie było to samobójstwo: "Zarówno dziś, po trzydziestu latach, jak i tamtego dnia byłem głęboko przekonany, że nie mógł popełnić samobójstwa. Odwiedziłem go dzień czy dwa wcześniej przed tym tragicznym wydarzeniem, widziałem, w jakim znajdował się stanie - sparaliżowany, nie mówił, dopiero zaczynał. Nie mógł więc w żaden ludzki sposób pokonać tak wysokiego parapetu, okna, wyjść na balkon, przesadzić wysokie ogrodzenie, żeby rzucić się w dół. To musiała być zbrodnia, musiał mu ktoś w tym pomóc, wyrzucono go po prostu z balkonu. Co więcej, ówczesne władze bezpieczeństwa kilkakrotnie mnie przesłuchiwały, w niedwuznaczny sposób chciały skłonić do podpisania oświadczenia, że było to samobójstwo, na co się absolutnie nie zgadzałem i nie zgodziłem. Potwierdziłem jedynie, że zastałem człowieka nieżyjącego, nie wiedziałem jednak, czy wyskoczył, czy też został wyrzucony".

Słowa tego ważnego świadka przytacza Joanna Siedlecka w książce o represjach wobec pisarzy w PRL pt. "Obława", podając również, że pojawiły się niedawno anonimowe zdjęcia z sekcji zwłok Zawieyskiego ze śladami brutalnych ingerencji, przypalania papierosem lub elektrowstrząsów, trudne jednak do ostatecznego zweryfikowania. W szpitalu - podkreśla Siedlecka - znajdował się Zawieyski pod ścisłą kontrolą, nie dopuszczano do niego nikogo prócz jednego opiekuna. Zauważa w końcu: "Zginął, gdy zaczynał mówić", gdy mógł powiedzieć coś, co nie powinno być ujawnione.

Z dzisiejszej perspektywy już nie tyle śmierć Zawieyskiego czy też rodzaj śmierci jest najważniejszy, choć przecież nie można tego pominąć w pamięci o człowieku i pisarzu. Może ważniejsza jest obecnie jego postawa, zachowanie w krytycznym momencie historycznym, zdecydowany sprzeciw wobec komunistycznej dominacji, odwaga w wypowiedzeniu prawdy o polityce PRL w imieniu tych, którzy musieli milczeć, odwaga niezważająca na ryzyko represji. Na taką odwagę nie zdobyli się nigdy, nawet po 1989 r., jego koledzy, katolicy postępowi i otwarci, do dziś nadzwyczaj tolerancyjni wobec czasów PRL. Po roku 1968 pozostała legenda antysemickiego marca, nie ma legendy takich ludzi jak Zawieyski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji