Artykuły

Głowa na nogach

"Żyjemy w epoce gwałtownych przemian, przyspieszonego rozwoju, w której dotychczas ustalone formy pękają pod naporem życia". To zdania wyjęte z komentarza Gombrowicza do "Ferdydurke" przekonałoby każdego malkontenta kręcącego nosem, że dziś na pewno nie warto trudzić się adaptowaniem dla teatru powieści napisanej grubo ponad 50 lat temu. A jednak przedstawienie wyreżyserowane przez Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Powszechnym nie udało się.

Józio (Krzysztof Stroiński) leży w ustawionym na środku proscenium żelaznym łóżku z głową w nogach. Ma właśnie zacząć pisać i nadać swojemu życiu dorosłość lub, jak kto woli, formę. Pewnie dlatego, że położył się do góry nogami, stanie się dokładnie odwrotnie. Profesor Pimko (Władysław Kowalski) zapędzi 30-letniego mężczyznę do szkoły. Od koszmaru wiecznego prymusa zaczyna się powieść i spektakl.

Część "szkolna" przedstawienia wyreżyserowana jest i grana brawurowo. Dwa obozy: Miętusa (Piotr Machalica) i Syfona (Cezary Pazura) toczą zaciętą walkę ze sobą i solidarną z pedagogicznym ciałem. Syfon nosi na szyi koloratkę i zaciekle broni swych czystych i patriotycznych ideałów. Modli się klęcząc w ławce przed rozpoczęciem lekcji, patetycznie recytuje i wyśpiewuje romantyczne pieśni. Miętus, jak to Miętus - warcholi. Matki stoją za drewnianym płotem i podziwiają swe pociechy, które nie chcą być "jak młode kartofelki", a sztachety płotu upstrzone są napisami wykonanymi białą kredą, jak na przykład "dupersznyty połórazowe". Nie brakuje też oczywiście napisu "Tkaczuk".

Kiedy Gałkiewicz nie chce uznać wielkości Słowackiego, chłopcy buntują się i jeżdżą na ławkach. Kiedy daje się przekonać, zastygają w koturnowym chórze, który przeżartymi mutacją głosami zgodnie recytuje litanię o wielkości wieszcza. Niespodziewanie szkolny i niemęski rozgardiasz staje się figurą dzisiejszego polskiego parlamentu, a może i całego życia politycznego. Wraz z końcem części szkolnej powinno kończyć się przedstawienie, które niestety trwa aż trzy godziny, choć na dwie ostatnie reżyser nie miał pomysłu.

Mogą więc zatriumfować ci, którzy twierdzą, że "Ferdydurke" to ramotka dobra do teatru lektur szkolnych, bo mirto iż rzeczywiście "żyjemy w epoce gwałtownych przemian", to jednak przemian innych od tych, którymi z upodobaniem poddawali się Młodziakowie.

A reżyser postanowił, że będzie śmiesznie za wszelką cenę. Skutkiem tego spektakl nieuchronnie popada w szarżę. W dodatku dla śmiechu poświęcono też samego Gombrowicza. Nie przebierając w konwencjach reżyser posuwa się nawet do komedii dell'arte, kiedy wybucha awantura w domu Młodziaków związana z odkryciem w szafie dwóch zalotników pensjonarki nowoczesnej. Komedia dell'arte w "Ferdydurkę" to tyle samo, co głowa w nogach.

Na koniec trzy wiadomości. Pierwsza zła: scenografia Macieja Preyera - skandaliczna, bez gustu, tandetna i nie na temat. Druga dobra: aktorstwo w porywach wyśmienite. Trzecia - do oceny czytelników: publiczność po trzech godzinach oglądania gagów z oporami, ale jednak, urządziła stojącą owację. Ktoś przytomnie krzyczał: "Autor! Autor!"

Witold Gombrowicz, Ferdydurke, adaptacja i reżyseria Waldemar Śmigasiewicz, scenografia Maciej Preyer, Teatr Powszechny w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji