Artykuły

Pomiędzy szacunkiem i pychą

ŁATWO było przewidzieć, że i teatr chętnie sięgnie do tej problematyki. Zainteresowanie historią i kulturą żydowską narastało w Polsce od miesięcy; tej wiosny - czterdziestej piątej od zagłady Getta - musiało nastąpić apogeum. I nie mogło - jak zawsze przy takich zbiorowych fascynacjach - obejść się bez dysonansów. Wspomnieniu jednej z największych tragedii wojny zaczęły nagle towarzyszyć natrętne pojęcia z zupełnie innych rejonów życia: koniunktura, snobizm, moda. Patetyczne wykrzykniki, których nie skąpiono, przez samo sąsiedztwo ulegały dewaluacji; cień interesowności kładł się - niezależnie od intencji twórców! - na wszystkich przedsięwzięciach artystycznych wpisujących się w rocznicowe obchody.

Nie bez obaw jechałem więc do Krakowa na "Dybuka" mając w pamięci i ów upiorny kontekst "najmodniejszej tematyki", i nie najlepszą ostatnio kondycję twórczą Andrzeja Wajdy (całkiem nieudana: nie dopracowana i powierzchowną "Panna Julia" w Teatrze Powszechnym w Warszawie), i wreszcie kłopoty, jakie niósł sam dramat.

"Dybuk" jest dziełem stosunkowo młodym, jak na pozycję już klasyczną: powstał w 1914 r. (notabene po rosyjsku; dopiero Konstanty Stanisławski zasugerował Anskiemu wersję w jidysz jako najwłaściwszą). Po polsku zagrano utwór w 1925 r. w Łodzi; cieszył się wtedy znacznym zainteresowaniem. Później jednak sztuka prędko została zapomniana. I temu trudno się dziwić: szalenie hermetyczna musi się wydać nie wprowadzonemu widzowi ta poetycka baśń utopiona głęboko w mistyce kabały, w rozmodleniu chasydów i roztropnych kalkulacjach ich świętych cadyków. Dziś, kiedy nie ma już w Polsce żydowskich miasteczek, Brynicy i Miropola, gdzie toczyła się akcja sztuki, bariera kulturowej obcości sprawia wrażenie muru twardszego niż kiedykolwiek.

A jednak w Starym Teatrze powstało piękne przedstawienie, przepojone oczywistym szacunkiem wobec tamtej kultury. Wajda rzecz ukameralnił, zamknął w jednym, bożniczym wnętrzu, w tle zaś ustawił ruinę żydowskiego cmentarza, piętrzące się zwały półokrągłych nagrobków. Te kamienie, jarzące się przez chwilę drżącymi ognikami, wyznaczały perspektywę w dwojakim sensie: perspektywę samej akcji (gdzie dusza zmarłego wstępuje jako dybuk w ciało ukochanej, a inny zmarły-skrzywdzony wzywa żywego na Sąd Tory) i perspektywę całego spektaklu; "Dybuk" krakowski był przecież takim właśnie przywoływaniem ze świata umarłych klasycznego dzieła zamordowanego narodu. Krystyna Zachwatowicz pieczołowicie i pięknie odtworzyła chasydzkie stroje, muzyka Zygmunta Koniecznego (motywy przeważnie znane już z wrocławskiego "Sztukmistrza z Lublina") dopełniała nastrój. A dość przewrotnie ubarwiały ów nastrój delikatne, ledwo zauważalne, lecz przecież niewątpliwe akcenty komediowe w charakterystyce niektórych postaci.

Znakomita decyzja reżyserska: Wajda wraz z zespołem Starego Teatru składając hołd poezji Anskiego, najdyskretniej jak tylko można dystansował się od pewnych naiwności "Dybuka", podkreślał konwencjonalny charakter utworu. Na leciutką autoironię pozwolili sobie przede wszystkim obaj Rabini (Jan Peszek i Tadeusz Huk), także superkonwencjonalna piastunka (Anna Polony) czy pokorny bożniczy (Jan Monczka). Dzięki swoistemu zmniejszeniu wagi tych ról na plan pierwszy wysunął się dramat łączących się w śmierci kochanków (Krzysztof Globisz i Aldona Grochal skoncentrowani, oszczędni, kontrastujący z dużo bardziej "rodzajowym" otoczeniem); rola komentatora tego dramatu przypadła powściągliwemu posłańcowi Meszułachowi (Jerzy Trela), niepotrzebnie tylko wyłączonego kostiumem z chasydzkiej wspólnoty.

Stary Teatr wprowadził zatem do swego repertuaru kolejne udane, harmonijnie skomponowane, bardzo dobrze grane przedstawienie. Nie wynikło z niego wszakże, iż "Dybuk" to żydowskie "Dziady", o czym pięknie pisze Adolf Rudnicki w swoim "Teatrze zawsze granym". Aliści chyba wyniknąć nie mogło i nikt sobie w teatrze takiego celu nie zakładał. Klasyczna opowieść chasydzka sparafrazowana wierszem przez Ernesta Brylla - wierszem łatwym, okrągłym, nieco katarynkowym, musiała pozostać tylko baśnią sceniczną, na poły poetycką, na poły zanurzoną w folklorze pięknym i fascynującym (bo znanym tak słabo), lecz obserwowanym z wyraźnego, emocjonalnego dystansu. W gruncie rzeczy Andrzejowi Wajdzie należą się powinszowania i za to, że nie usiłował tego dystansu na siłę kruszyć; umiał go uszanować, a nawet uczynić zeń walor.

Wśród wielu przedsięwzięć naszych teatrów sięgających do tematyki żydowskiej, raz tylko udało mi się od nieść wrażenie, że owa bariera emocjonalnego dystansu zostaje złamana: myślę o "Sztukmistrzu z Lublina" w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Inscenizacja ta zebrała po tegorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych sporo cięgów, chyba ponad miarę win. Spektakl miał swoje mielizny, spłaszczał w jakiejś mierze powieść Singera, wszystko to prawda. Niemniej energia zawarta w modlitewnym zapamiętaniu chasydów rozrywała ramki etnograficznego obrazka sprzed wieku; był to spektakl emocjonalnie gorący - i gorąco przyjmowała go publiczność. Pisałem pochlebnie o nim w "Polityce" po premierze, a dziś wspominam nostalgicznie obejrzawszy najnowszą propozycję jego twórcy, Jana Szurmieja: "Gwiazdę za murem" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.

Tak reżyser, jak i autor - poeta i tłumacz Jacek St Buras wpadli w dziecinną zupełnie, morderczą pułapkę: zapragnęli zmieścić w krótkim przedstawieniu cały tragizm Getta. Zapragnęli pokazać wszystko: i Korczaka, i Czerniakowa, i głód, i tyfus, i przeludnienie, i walkę, i żołdaków niemieckich, i wykwintnych oficerów, i bojowców z drugiej strony muru, i szmalcowników, wszystko razem. Wątła, raczej naiwna fabułka o żydowskiej dziewczynie chcącej śpiewać za wszelką cenę i wbrew wszystkiemu, nie dźwignęła rzecz jasna, tego natłoku obrazów i postaci. Szansą dla przedstawienia mógł być kabaret w Getcie (rzadko pamięta się, że działały tam takie scenki); kontrast idiotyzmu jakiejś rewietki z grozą wokół byłby wstrząsający, gdyby pokazać go na zasadzie pars pro toto. Skoro jednak obrazek kabaretowy wrzucono pomiędzy kilkanaście innych, stracił natychmiast moc szokowania.

Warszawskie przedstawienie mogło oszołomić nieporadnością, stanowiło chaotyczną plątaninę ilustracyjnych scenek wypełnionych drętwym, upraszczającym konflikty gadaniem, jak z najlichszej czytanki. Dialogi obyczajowe raziły teatralnością, songi irytowały banalnymi, pretensjonalnymi tekstami (choć muzyka Jerzego Satanowskiego znakomita: dramatyczna, mocna), jeżdżące mury Wiesława Olki przygnębiały dosłownością pomysłu. Nie sposób wymienić w tym przedstawieniu żadnej wyrazistej roli aktorskiej, żadnego godnego zapamiętania obrazu.

Buras i Szurmiej zgrzeszyli ciężko: pychą (odpokutowali zaś leż boleśnie: ponosząc artystyczną klęskę). Zdało się im, iż swoim spektaklem będą głosić prawdę o Getcie tak, Jakby była całkiem dotąd tajona; inscenizowali z pełnym namaszczeniem najbardziej banalne sceny czy informacje. Nie przyszło im do głowy, że przynajmniej część ich widzów miała w ręku pamiętniki Czerniakowa, "Chleb rzucony umarłym" Wojdowśkiego, "Zdążyć przed Panem Bogiem" Barany Krall. Ze każdy czytelnik pamiętający monologi Marka Edelmana z tej ostatniej książki żachnie się, gdy zobaczy na scenie głodne żydowskie dziecko - uzna to bowiem za łatwy, tanio-sentymentalny chwyt teatralny, nie przystający w swej łzawości do niewyobrażalnego, nieludzkiego świata Getta. A nawet dla nie wprowadzonych w literaturę przedmiotu widzów obraz - z takim zadęciem budowany w teatrze - nie wykroczy poza potoczny poziom wiedzy, będzie banalnie dosłowny, łopatologicznie naiwny, niesmacznie płaski. I zamiast artystycznego przeżycia tamtej tragedii będą musiały pojawić się pytania całkiem nie na miejscu: o koniunkturę, o snobizm, o modę...

Dwa spektakle, których scenerią są żydowskie cmentarze, dwa spektakle tak od siebie różne. Jeden uważnie odczytujący klasyczny tekst, wychwytujący jego piękności i dojrzale tuszujący wady. Drugi, nadęty, nieudany, a może po prostu nie dorastający do swego tematu.

Ernest Bryll na motywach sztuki Szymona Anskiego: DYBUK. Adaptacja, inscenizacja i reżyseria: Andrzej Wajda, współpraca reżyserska: Hanan Snir (Teatr Habima, Tel-Awiw), dekoracje i kostiumy: Krystyna Zachwatowicz, muzyka: Zygmunt Konieczny, choreografia: Janusz Józefowicz. Premiera w Starym Teatrze w Krakowie 12 III 1988.

Jacek St. Buras: GWIAZDA ZA MUREM. Inscenizacja, reżyseria, choreografia: Jan Szurmiej, muzyka: Jerzy Satanowski, dekoracje: Wiesław Olko, kostiumy: Irena Biegańska. Prapremiera w Teatrze Dramatycznym w Warszawie 21 IV 1988.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji