Artykuły

Teatr zaangażowany i teatr zmęczony

Rozmowa z reżyserem teatralnym Krzysztofem Warlikowskim

Urodził się w 1962 roku w Szczecinie. Studiował historię, filologię romańską i filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W 1983 roku wyjechał z Polski, mieszkał głównie w Paryżu, uczęszczał tam na seminarium z teatru antycznego w Ecole Pratique des Hautes Etudes na Sorbonie. Utrzymywał się z opieki nad starszymi ludźmi. W1989 roku wrócił do kraju i zdał na wydział reżyserii dramatu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Studiował pod opieką Krystiana Lupy. Pierwsze ważne przedstawienia na polskiej scenie zawodowej zrealizował w Starym Teatrze w Krakowie, wystawił tam "Markizę O." Heinricha von Kleista (1993) i w Teatrze Nowym w Poznaniu, gdzie sięgnął po współczesny dramat Bernarda Marie Koltesa "Roberto Zucco" (1995). Spektakl przyniósł Warlikowskiemu miano "scenicznego prowokatora Warszawy". W 2001 roku Warlikowski zrealizował w Teatrze Rozmaitości "Oczyszczonych" Sarah Kane. Premiera tego spektaklu okazała się obyczajowym skandalem. Warlikowski sięga często po dramaty Szekspira, teksty starogreckie i Biblię. Reżyseruje w całej Europie, szczególnie w Niemczech. Otrzymał min. nagrodę Francuskiego Związku Krytyków Teatru dla najwybitniejszego przedstawienia obcojęzycznego w sezonie 2002/2003 we Francji za "Oczyszczonych", a także Paszport - nagrodę tygodnika "Polityka" za rok 2002 w kategorii teatr, "za osiągnięcia nie tylko ostatniego sezonu, ale przede wszystkim za przywracanie wiary w artystyczne i etyczne posłannictwo teatru".

- Do tej pory "Dybuka" (opowiadanie Szymona Anskiego oparte na chasydzkiej przypowieści o duchu przedwcześnie zmarłego mężczyzny, który opętuje jego ukochaną -przyp. zb) inscenizowano jako baśń. Jest Pan pierwszym polskim reżyserem, który zerwał z tą tradycją. Pana "Dybuk" to częściowo publicystyka, a częściowo narkotyczny sen skąpany w świetle jarzeniówki.

- "Dybuk" stanowił żelazną pozycję w repertuarze żydowskich teatrów grających w jidysz, zarówno przed wojną, jak i po niej. To wielki mistyczny tekst mieszczący się w religijnej tradycji teatru - podobnie jak starogreckie dramaty typu "Bachantki" czy teksty chrześcijańskie. Ale od czasu publikacji opowiadania An-skiego wydarzył się holocaust stanowiący wielką cezurę w dziejach Żydów i nie można - przynajmniej moim zdaniem - wystawiać współcześnie tego tekstu bez uwzględnienia tego tragicznego wydarzenia. Stąd drugi, powojenny poziom w moim spektaklu.

- Epilog, o którym Pan mówi, oparty jest na reportażu literackim Hanny Krall o urodzonym w USA synu polskiego Żyda, w którym odzywa się duch jego przyrodniego braciszka zamordowanego w czasie wojny.

- W moim spektaklu są dwa warianty historii dybuka. W pierwszym z nich Lea jest córą Izraela, która powinna powtórnie wyjść za mąż, aby nie uschła gałąź żydowskiego narodu. Dlatego dybuk powinien ją opuścić. Bohater drugiej części przerywa egzorcyzmy i nie pozwala odejść duchowi. Jego słowa: "Nie odchodź, jesteś przecież moim bratem!", potraktować można jak przesianie spektaklu. W ten sposób do tej paraboli włączeni zostają Polacy i inne narody Europy. Żydzi to nasi bracia, których nosimy w sobie jak dybuka i których nie chcielibyśmy zapomnieć.

- Czy to oznacza, że polsko-żydowskiego rozliczenia nie da się zamknąć? Że powinniśmy się przyzwyczaić, by żyć z duchami?

- Zupełne wymazanie z pamięci koszmaru to nie jest dobre rozwiązanie. Skoro mamy tak bolesną historię, to powinniśmy z niej wyciągnąć jak najwięcej nauk. Tylko taka postawa ma sens.

- "Dybuk" to przedstawienie przylegające do swego czasu. Oglądając ten spektakl nie można nie myśleć o Jedwabnem...

- Tak, to głos, który afirmuje dzieje Żydów jako część naszej historii.

- Hanna Krall współpracowała także z Panem przy "Makbecie" wystawionym w tym roku w Hanowerze. Proszę mi opowiedzieć o Państwa przyjaźni.

- Poznaliśmy się, kiedy reżyserowałem "Oczyszczonych" Sary Kane w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Pani Krall pisała właśnie książkę "Długa cienka Unia" o losach mieszkańców kamienicy w Lublinie i także zainteresowała się dramatami tej brytyjskiej dramatopisarki. Również w "Makbecie" wykorzystałem fragmenty jednego z jej reportaży. Wiedźmy wróżące przyszłość bohaterowi to w moim spektaklu dzieci wojny, przemawiające głosami pensjonariuszy żydowskiego sierocińca w Otwocku, tak że już kilkakrotnie "zarażony" zostałem myśleniem pani Krall, a pogmatwane życiorysy, które opisuje, trafiają wciąż do moich spektakli.

- W ciągu ostatnich dziesięciu łat stał się Pan jednym ze sztandarowych reżyserów nowej Polski. Przedstawicielem pokolenia, które wypowiedziało posłuszeństwo tradycji i narodowi, koncentrując się na wewnętrznym życiu jednostki. Jaki jest dzisiaj Pana stosunek do polskiej tradycji?

- Tak jak wszyscy w szkolnej edukacji przeszedłem przez romantyzm, ale moje pokolenie stanęło wobec rzeczywistości, która odsunęła tę tradycję na drugi plan. Myślę, że romantyzm jest niesłychanie istotny dla naszej mentalności, ale że musimy mówić językiem bardziej racjonalnym, pozbawionym emocji. Musimy uwolnić się od emocji naszych ojców i dziadków, aby nie powtórzyć ich błędów. Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które przejmuje "pałeczkę" wolnej Polski z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Po raz pierwszy Polacy muszą zająć stanowisko w bardzo trudnych kwestiach. Z jednej strony kwestia rozliczeń za II wojnę (a przecież przyzwyczajeni byliśmy uważać się wyłącznie za ofiarę tego konfliktu i powojennych ustaleń). Ale także musimy zająć stanowisko wobec kwestii wewnętrznych. To odpowiedzialność nowego typu i czuję, że mam prawo mówić subiektywnym głosem.

- Mieszka Pan w Warszawie, ale jest Pan jednocześnie jednym z najbardziej wziętych na Zachodzie polskich reżyserów. Czuje się Pan bardziej obywatelem świata czy Polakiem?

- Jak bardzo nie usiłowałbym być uniwersalnym reżyserem, jestem przede wszystkim Polakiem, i to widać w moich spektaklach. Zauważyła to także prasa niemiecka w recenzjach z "Makbeta". Pisano, że to pierwsze w długiej pamięci przedstawienie "Makbeta" w Niemczech, w którym o wojnie oraz jej moralnych i emocjonalnych kosztach mówi się szczerze i bez emocji. Do tej pory Niemcy nie potrafili o wojnie mówić inaczej niż poprzez groteskę. Moi rówieśnicy w Niemczech mają znacznie bardziej "ahistoryczną" mentalność, ale temat rozliczeń wrócił po zjednoczeniu kraju. Niemcy Wschodnie były przecież także - przynajmniej do pewnego stopnia - ofiarą powojennych ustaleń.

- Jest Pan pierwszym polskim reżyserem od czasu Tadeusza Kantora i Jerzego Grotowskiego, który pokaże swój spektakl na jednej z najbardziej prestiżowych nowojorskich scen. Czuje się Pan wybrańcem losu?

- Bardzo cieszę się, że będziemy grać w Harvey Theater, ponieważ teatr ten wzorowany jest na paryskiej scenie Petera Brooka Bouffes du Nord, w którym także pokazywaliśmy "Dybuka". Bez wątpienia los się do mnie uśmiechnął, ale to także "sprawiedliwość dziejowa". Polska ma swoje pięć minut w historii. Jesteśmy na dużym wirażu, myślę, że żyjemy bardziej intensywnie niż Francuzi czy Anglicy. Stąd też zapewne ten wybuch kreatywności i reżyserzy tworzący teatr zaangażowany w przemiany, który zwycięża z teatrem zmęczonym, oferującym zaledwie rozrywkę. Spektakle Kantora i Grotowskiego były głównie przyjmowane jako okazja do podglądnięcia twórców zza żelaznej kurtyny. My pokazujemy raczej, że Polska włączona jest coraz bardziej w kulturę europejską i - szerzej - śródziemnomorską.

- Wydaje mi się, że za ten "federacyjny " uniwersalizm płaci się także pewną cenę. Spektakle teatralne - tak jak filmy - zaczynają się do siebie upodabniać. Króluje minimalizm, emocjonalny chłód, nowy brutalizm, a odpowie dzią iw duchowe bankructwo Zachodu wydaje się być najczęściej buddyjski mnich.

- Przyznaję, że bolą mnie te pana oskarżenia o "polityczną poprawność", bo cała nadzieja w tym, że my, młodzi, znajdziemy wspólny język, będziemy bez emocji mówić o tym, co zdarzyło się naszym ojcom. Może Europa stanie się wreszcie miejscem, gdzie można spokojnie żyć. Kiedy podróżowałem niedawno do Nowego Jorku, z amerykańskiej perspektywy zobaczyłem całe okropieństwo Europy, kontynentu od 1000 lat trawiącego się w bratobójczych wojnach. Właśnie wróciłem z Wilna. W Europie wystarczy przejechać 100 km, a emocje pęcznieją. Kiedy graliśmy w Belgradzie; czuło się tam wciąż wyraźnie wojnę. W samolocie czytałem książkę Henryka Grynberga "Polsko-żydowski dialog" i bardzo mnie jakoś osobiście dotknęło zdanie, że "w Europie nie było dla Żydów miejsca". Ameryka też zbudowana jest na rzezi Indian i niewolnictwie, ale jednak ludzie z całego świata żyją tutaj pokojowo na wspólnej ziemi.

- Teatr XX wieku to byt teatr absurdu Eugenea Ionesco, teatr okrucieństwa Antonina Artauda, teatr śmierci Tadeusza Kantora. Pana spektakle są takie mroczne. Mówi Pan o toksycznych relacjach, bezinteresownej przemocy, poszukiwaniu seksualnej tożsamości, w ostatnich spektaklach także o złu w polityce i historii. Czy nie ma już w tym pewnej łatwości?

- Od samego początku to raczej zło było strawą teatru. Wystarczy przypomnieć starogreckie tragedie, gdzie na scenie analizowano akty ojcobójstwa i opłakiwano ofiary. Nie sądzę, aby zadaniem teatru było ilustrowanie słodyczy życia. Teatr nie jest od naprawiania - to intuicja i niepokój. Przełożenie na język sceniczny tego, co odczuwamy jako chorobę społeczną. Teatr zawsze pomagał uwalniać się od urazów - antyczna tragedia miała doprowadzić u widzów do katharsis. Kiedy będzie już nam wszystkim dobrze, teatr nie będzie nam potrzebny.

- Nowy Jork to także miasto, gdzie mieszka wielu Żydów polskiego pochodzenia. No i wielki rynek sztuki. Z jakimi oczekiwaniami Pan przyjeżdża?

- Fakt, że z takim spektaklem jeżdżą po całym świecie Polacy, wzbudza gwałtowne emocje po obydwu stronach. Mam nadzieję, że dojdzie do intensywnych, zostawiających głęboki ślad spotkań, tak jak miało to miejsce w Paryżu. Adam S., bohater opowiadania Hanny Krall o dybuku, mieszka w Filadelfii, więc niedaleko. Jeśli zaś chodzi o możliwości zawodowe, to mam się spotkać z przedstawicielami dwóch teatrów - New York Workshop Theater oraz The Repertoire Theater z Bostonu. Za wcześnie, by prognozować, co z tych spotkań może wyniknąć wyniknie.

"Dybuk" dla niewierzących

Przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego jest na tle wcześniejszych przedstawień rewolucją. Ze sztuki reżyser usunął prawie wszystko, co było związane z folklorem żydowskim, wszystkie modlitwy i rytuały z takim trudem zebrane przez Anskiego. Warlikowski przenosi "Dybuka" w żydowską współczesność, bohaterowie noszą dzisiejsze ubrania, marynarki, kurtki, sukienki, dżinsy i tylko mycki na głowach mężczyzn świadczą o ich narodowej i religijnej przynależności. Wszystko mogłoby się wydarzyć w Tel Awiwie, Warszawie lub na nowojorskim Brooklynie. Ale najważniejsze jest, że Żydzi Warlikowskiego nie są specjalnie wierzący! Reb Sender z ironicznym uśmiechem słucha rabina, który go wzywa na Sąd Tory, dopiero gdy usłyszy szczegóły umowy ze zmarłym Nysseriem, jemu tylko znanej, uśmiech zniknie z jego twarzy, ustępując grymasowi strachu. Tematem tego "Dybuka" nie jest bowiem egzotyka żydowskich Kresów, ale poszukiwanie duchowości w świecie, w którym zabrakło cadyków. Pozostały po nich tylko przypowieści, które aktorzy w prologu przedstawienia opowiadają widzom, siedząc na krzesłach na proscenium. Obok klasycznych historii chasydzkich są to autentyczne wspomnienia bohaterów prozy Hanny Krall, na których kładzie się cień zagłady. Dwie części "Dybuka" Warlikowskiego są jak dwie części Mickiewiczowskich "Dziadów", jedna - mistyczna i osobista opowieść o tragicznej miłości i spotkaniu z nadprzyrodzoną rzeczywistością, druga - o człowieku uwikłanym w historię, który dźwiga cierpienie swego narodu. Obie dopełniają się, tworząc jeden obrzęd wywoływania i zaklinania przeszłości. O powinowactwach "Dybuka" z "Dziadami" pisał już Boy, Warlikowski ten związek wzmocnił. Po raz pierwszy w historii wystawień "Dybuka" uczestnikami tego obrzędu stają się także Polacy - ci na scenie i ci na widowni. Z ulicy Karowej, gdzie "Dybuka" grano po żydowsku, na ulicę Kredytową, gdzie odbyta się premiera polska, idzie się spacerem dziesięć minut. To tylko kilka przecznic, wystarczy przeskoczyć Krakowskie Przedmieście, przeciąć plac Piłsudskiego i jest się na miejscu. Ale dla "Dybuka" te kilkaset metrów było jak tysiące mil. Sztuka An-skiego potrzebowała aż pięciu lat, aby pokonać tę odległość, a i tak pozostała (...)

Dziękuję Romanowi Pawłowskiemu z "Gazety Wyborczej" oraz dyrektorowi Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku Pawłowi Potoroczynowi za współpracę.

Na "Dybuka" w wykonaniu Teatru Rozmaitości z Warszawy ("The Dybbuk") wybrać się można od środy do soboty na godz. 19:30 do Harvey Theater w Brooklyn Academy of Music.

Adres: 651 Fulton Street. Dojazd linią G do Fulton Street lub B, Q, 2,3,4,5 do Atlantic Avenue. Cena biletów 20-45 dolarów.Bilety kupować można poprzez internet (www.bam.org), dragą telefoniczną (718-636-4100) oraz w kasie przed spektaklem. 150-minutowy spektakl bez przerwy) grany jest po polsku z napisami w języku angielskim. Przed czwartkowym spektaklem będzie można wziąć udział w spotkaniu z reżyserem. Początek o godz. 18:00. Wstęp 8 dolarów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji