Artykuły

Powrót sąsiadów

"Burza" mówiła o rozliczeniu z przeszłością i wybaczaniu. W "Dybuku", nowym znakomitym spektaklu Teatru Rozmaitości, granym na warszawskiej Szmulowiznie w Wytwórni Wódek Koneser, Krzysztof Warlikowski przywraca do życia naszych żydowskich sąsiadów.

Oto oni, być może uratowani przez Polaków. Ominęła ich Treblinka i Jedwabne, siedzą przed pawilonem restauracji, a może przed własnym domem. Snują opowieści o dobrych i grzesznych Żydach, miłościach, dramatach, wspominają zmarłych. Historia o religijnym sporze brzmi wręcz anegdotycznie. Idylla jakby nie było Holocaustu. Gdy Hejnech Jacka Poniedziałka okazuje lekkie znudzenie, widownia ma prawo się z nim utożsamić. I wtedy, jak grom z jasnego nieba, zaskakuje nas historia Chanana, młodego współczesnego Żyda - w jarmułce, ale w ortalionowej kurtce i czarnych okularach. Rośnie napięcie kabalistycznej przypowieści o Bogu, o tym, jak zło wymieszane jest z dobrem, jak ludzie, którzy spotkali się przed narodzinami, tęsknią do siebie za życia i muszą być razem. Oto jądro refleksji Warlikowskiego o losie człowieka - znaleźliśmy się w centrum jego teatru nasyconego niepokojącą muzyką Pawła Mykietyna, gdzie nadwrażliwość splecionajest z cielesnością, delikatność a brutalnością, erotyka napiętnowana zaś religijnym tabu, podszyta strachem przed Bogiem.

Na podobieństwo tych powikłanych relacji mieszają się scena w żydowskiej mykwie, gdzie półnadzy Hejnach i Chanan biją się o to, czy pożądanie kobiety jest największym grzechem - z wizyjną sekwencją spotkania Chanana i Lei. Jednocześnie obrazoburczej i niewinnej, bo oszołomieni kochankowie wyznają sobie miłość językiem psalmów na tle obrazów rajskich ogrodów z bożnicy, gdzie się spotkali. Jednak Warlikowskiego trudno oskarżyć o nadmierne estetyzowanie i sentymentalizm w opowieści o młodych, których rozdzieliła decyzja ojca, czy w historii kochanka wstępującego po śmierci w ciało ukochanej. Spektakl może być wiarygodny tylko wtedy, kiedy publiczność uwierzy w dybuka i w to, że z wielkiej miłości można umrzeć. Najpierw uwierzyli w to aktorzy. Takiej gry nie widuje się na co dzień w teatrze. Gdy Chanan z twarzą wbitą w ścianę płaczu modli się przed śmiercią do Lei, aktor wije się w autentycznych konwulsjach, jakby jego dusza pragnęła wyrwać się z ciała. Mało go nie rozsadzi. Najpierw przemienia ramiona w skrzydła, w końcu zabija.

Równie wstrząsającą kreację stworzyła Magda Cielecka. Z energią dybuka odgrywa całą weselną sekwencję Lei. Zrywa się do opętańczego biegu wokół ślubnego baldachimu i tańczy w sukni panny młodej niczym techno punk. Na egzorcyzmy rabina, który w ujęciu siwowłosej izraelskiej aktorki Orny Porat przypomina indiańskiego szamana, odpowiada psalmem miłości mówionym przez Chanana. Głos Lei staje się twardy jak jego. Tak jak ukochany zrywa się do lotu i umiera z twarzą wykrzywioną w śmiertelnych konwulsjach na pleksiglasowej ścianie. Ale to nie wszystko. Gdy pojawi się duch ojca Chanana, hala na Ząbkowskiej zaczyna pulsować i drżeć. Michaelowi Marka Kality, który rozmawia z duchem, fala energii najpierw wygina palce, a potem dłoń. Nas również "Dybuk" wznosi na poziom przeżyć i emocji, o którym zapomnieliśmy w polskim teatrze. Nie ma mowy o tandecie. Warlikowski, który rozpoczął spektakl nietypową dla siebie sceną aktorów wychodzących przed widownię z uśmiechem na ustach jak na wieczorną pogawędkę w kawiarni, chwilę potem pokazał największe atuty swojego teatru - zagęszczone relacje psychologiczne, intensywność gry i najwyższą temperaturę emocji, w której publiczność otwiera się na tematy tabu.

Życie dopisało do spektaklu wspaniałą anegdotę. Hanna Krall przypomina opowieść o teatrzyku, który zyskał dobrą akustykę, gdy scenę postawiono na pustych butelkach od szampana. "Dybuk" jest grany w sali położonej nad magazynem wódek, a motyw An-skiego i opowiadanie Hanny Krall o Adamie S. łączy piękny obraz - Lea wychodzi ze ślubnej sukni jak motyl z kokonu. Przechadzają się z Chananem niczym Adam i Ewa po łące w raju.

Druga część jest reżyserowana niekonsekwentnie. Historia Adama S., w którym zamieszkał dybuk młodszego brata zamordowanego w warszawskim getcie, oraz motyw buddyjskiego mnicha żydowskiego pochodzenia nie bez powodu napisane są surowym, wolnym od ornamentów językiem. Wystarczająco niesamowite, by Warlikowski nie musiał "uatrakcyjniać" ich projekcją porodu, a wcześniej używać komputerowych animacji. W ten sposób rozbijał atmosferę skupienia. Jednak i to nie osłabia siły przedstawienia, które niczym obrzęd "Dziadów" przywraca nam żydowskich sąsiadów z ich mistyką, religijnością, emocjonalnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji