Artykuły

Tragedia na cenzurowanym

"Król Edyp" w reż. Gustawa Holoubka w Teatrze Ateneum w Warszawie i "Ryszard II" w reż. Andrzeja Seweryna w Teatrze Narodowym. Pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Ten gatunek w teatrze nie ma ostatnio dobrej passy. Od twórcy i widza żąda wyciszenia, dokonania w samym sobie moralnego rachunku, postawienia siebie w sytuacji bohaterów stojących przed znanym nam z podręczników "wyborem tragicznym", później zaś wytworzenia w sobie szczególnego napięcia, które powinno udzielić się widzowi.

Czas, w którym przyszło nam żyć, intelektualny pejzaż, nazwany kiedyś przez Hermana Hessego "epoką felietonu", dziś zredukowanego już do telewizyjnej migawki, po której przychodzi kolejna goniona przez następną - to nie jest, jak by się zdawało, dobra pora dla tragedii. To migawkowe, doraźne myślenie odbija się na samym teatrze. Wielkie tragiczne teksty nie funkcjonują dziś jako wykładnie ludzkiego losu. Jeden z ostatnich przykładów to Makbet zrealizowany przez polskiego reżysera poza granicami naszego kraju. Wielki moralny traktat o nieuchronności pogrążania się w złu, jeśli choć jedyny raz popełniło się zbrodnię - według gazetowych relacji zachwyconych korespondentów - na scenie został sprowadzony do interwencyjnego felietonu o wojnie w Iraku. Wydawałoby się, że nie ma już w teatrze miejsca na tragedię, że niemal zupełnie odeszło pokolenie umiejące ten szczególny repertuar wystawiać.

W zakończonym właśnie 2004 roku na warszawskich scenach pojawiły się dwie propozycje repertuarowe z tego właśnie dramaturgicznego obszaru. Pierwsza to arcytragedia sprzed tysiącleci, wciąż wystawiana, reintrpretowana, ciesząca się niesłabnącą popularnością wśród reżyserów, i druga - mniej znana tragedia Williama Shakespeare'a. Obie łączy nazwisko aktora, który grał w obu sztukach -w czasach, gdy polski teatr wciąż jeszcze był potęgą. Jedna - zdawało się, skazana na powodzenie - nie odniosła spodziewanego sukcesu. Druga, co do której niepewność utrzymywała się aż do chwili rozpoczęcia przedstawienia, jest przedstawieniem wielkim. Tak wielkim, że niewątpliwie przedstawienie to znajdzie się w annałach polskiego teatru.

Na początek anegdota. W 1961 roku w Teatrze Dramatycznym nieodżałowany Ludwik Rene wystawił Króla Edypa Sofoklesa. To przedstawienie przeszło do historii polskiego teatru, choć relacje widzów są sprzeczne. Niektórzy bowiem wspominają je z czcią, inni odsądzają ten spektakl od czci i wiary. Kontrowersje wzbudzał Gustaw Holoubek grający tytułową rolę. Przypomnijmy tu powiedzenie starych profesorów-erudytów: "jak wszyscy pamiętamy". Otóż pamiętamy wszyscy, że Edyp oślepia się i jest to dla teatru zadanie karkołomne: jak owo oślepienie pokazać, by wstrząsnąć publicznością, a nie popaść w tani patos i śmieszność. Rene wybrał sposób, który ponoć zawiódł i sprawił, że wielka rola Holoubkowi niespecjalnie się udała. Przyczynę owej klęski skomentować miał Bohdan Korzcniewski. Z właściwym sobie zgryźliwym humorem zauważył: jakże to się miało udać? A kto Holoubkowi oczy zawiązuje?

Po 43 latach od tamtego przedstawienia Gustaw Holoubek powrócił do tragedii Sofoklesa i przygotował przedstawienie mające uświetnić 75 lat istnienia Teatru Ateneum i artystyczny jubileusz samego reżysera. Czekano na nie z niepokojem. Miał on wiele przyczyn, a pierwszą z nich była nadwątlona od kilku już lat pozycja Ateneum, niegdyś teatru uważanego za jedną z najważniejszych polskich scen, dziś za to pogrążoną w kryzysie ospałości i braku nowych artystycznych impulsów. Pomyliliśmy się. Król Edyp Sofoklesa w reżyserii Holoubka [na zdjęciu scena z przedstawienia] to spektakl niesłychanej czystości, manifest szacunku dla dramatycznego tekstu, dla poetyckiego słowa, spektakl, o którym mówiono wręcz, że jego czystość jest niemal beckettowska w jednoznacznym określeniu tragedii egzystencji, w determinizmie ludzkiego losu.

Holoubek nie poszedł w żadne udziwnienia, scenografię zredukował do pochyłego podestu powiększającego niewielką przecież scenę Ateneum, horyzont ograniczył snopami świateł. Tylko tyle, a może aż tyle. W tej minimalistycznej scenerii (kłania się Peter Brook i jego "naga scena!") rozgrywa się tragedia Edypa kreowanego przez Piotra Fronczewskiego (wspaniała rola, nagrodzona w październiku Feliksem Warszawskim, prestiżową nagrodą stołecznego środowiska teatralnego) i Jokasty we wstrząsającej interpretacji Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej (nominowanej do tej nagrody, a pominiętej na rzecz Ewy Wiśniewskiej). Wszystko w niemal nie do wyobrażenia dziś teatralnej dyscyplinie. Holoubek stworzył spektakl pozostający z dala od dzisiejszych pomysłów na klasykę, oddał prymat słowu, można by rzec - jest to przedstawienie ostentacyjnie staroświeckie. Nienagannie mówiony wiersz przekonujący (a czas już o tym przypominać), że strofa "taktem jest, a nie wędzidłem".

Samego Holoubka na scenie nie widzimy. Słyszymy go z głośników, gdy swoim charakterystycznym głosem, w którym słychać ogromne zmęczenie, ale i wielką znajomość człowieczych spraw - recytuje kolejne pieśni Chóru. W tym ascetycznym spektaklu gest dozowany jest niesłychanie oszczędnie. Raz tylko wyraźnie - gdy Jokasta pozna moc przeznaczenia, przytyka ona do czoła dłoń gestem znanym z dziewiętnastowiecznych fotografii wielkich tragiczek albo Mimiki Bogusławskiego, obśmiewancj i wyszydzanej przez kolejne generacje nowoczesnych aktorów. Ale ten, jakże konwencjonalny, gest razi dziś z siłą pioruna. Umiejętnie zastosowany staje się znów użyteczną częścią aktorskiego warsztatu.

Gdy oglądałem Edypa, a było to parę dni po premierze - co nie bez znaczenia, siedziałem bowiem wśród zwykłej biletowej publiczności - uderzyła mnie rzecz niesłychanie rzadko spotykana w teatrze. Była to cisza. Cisza szczególna, nie ta znamionująca znużenie i zobojętnienie. To była cisza szczególnego napięcia wytwarzającego się między sceną a publicznością. Wytwarzającego się niestety coraz rzadziej. W tej ciszy siedzieli głównie młodzi, często bardzo młodzi ludzie, pokolenie wychowane ponoć tylko na migających obrazkach, nudzące się starymi lekturami, generacja, której często skutecznie wmawia się niechęć do wszystkiego, co wydarzyło się przed nimi. l ta cisza upewnia, że tragizm w teatrze jest możliwy, że tragedia nie zakończyła swojego życia.

Ten sam Gustaw Holoubek czterdzieści lat temu wcielił się Teatrze Narodowym w postać innego króla - szekspirowskiego Ryszarda II. Ta tragedia stradfordczyka nie miała w Polsce wielkiego wzięcia, jest ona u nas tekstem niemal zupełnie zapomnianym. W przeciwieństwie do owego nieszczęsnego Edypa z Dramatycznego, Holubek w roli strąconego z tronu króla odniósł wielki sukces. Świadkowie epoki wspominają, że to był rzeczywiście król nagle pozbawiony swojej władzy i mocy, człowiek, który musi na nowo odnaleźć się w świecie. Recenzenci pochwalili - ale nie miało to żadnych konsekwencji. O tekście Shakespeare'a pamiętali w naszym kraju już tylko angliści i teatrolodzy.

Wydawało się, że Ryszard II na scenie Teatru Narodowego w reżyserii Andrzeja Seweryna powtórzy sukces Edypa z Ateneum. Temat nęcący: walka o władzę, problem władzy z boskiego nadania, które ją sankcjonuje i zapobiega tym samym podważeniu autorytetu, strącenia go w niebyt. Trudno niestety mówić o sukcesie, choć nie można odmówić Andrzejowi Sewerynowi wyrazistej interpretacji tekstu, inscenizacyjnego pomysłu. Dekoracja Borysa Kudlićki - bardzo skromna, zgeometryzowana, każąca myśleć o dobrej tradycji teatralnego konstruktywizmu z lat przedwojnia, konstruktywizmu, który w czasach Pronaszki tak przecież dobrze służył wielkiej literaturze na naszych scenach. Doborowa obsada aktorska, sam kwiat Narodowego... I dość obojętne przyjęcie. Tłumy oczywiście na to przedstawienie walą, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że magnesem jest nareszcie zwrócony teatrowi Michał Żebrowski w tytułowej roli i zasłużona sława samego Andrzeja Seweryna. Od przedstawienia, w przeciwieństwie do tego z Ateneum - wieje jednak dziwnym chłodem. Na scenie Teresa Budzisz-Krzyżanowska jako księżna Gloucester, ta sama aktorka, która kilka miesięcy wcześniej grała przecież fenomenalną Jokastę. Tam pomalutku prosta, na scenie Narodowego przemieniona nagle w nadekspresyjną aktorkę, posługującą się jakimś nieznanym mi u niej do tej pory głosem przechodzącym w dziwaczny charkot. I wspaniały przecież aktor Ignacy Ggolewski, grający starego Jana z Gandawy, wpadający w "podniosłą" manierę przeciągania głosek nosowych, co zawsze ma udawać "wysoki styl". Michał Żebrowski zaś w tytułowej roli - kompletnie bezradny wobec dramaturgicznego materiału.

Życie na scenę wkracza właściwie tylko raz - wraz z Igorem Przegrodzkim w roli starego ogrodnika. Ale nie sposób odmówić przedstawieniu Seweryna urody, także plastycznej, i scenografia oświetlona po mistrzowsku, znakomita reżyserska robota w scenach zbiorowych, swoją dyscypliną każąca myśleć o jakimś powinowactwie z teatralną myślą Leona Schillera i jego "teatrem monumentalnym", mimo tych wszystkich zalet, po spektaklu powstaje niedosyt. Co się stało? - pytaliśmy bezradni po tej premierze, a wszyscy przecież kibicowali Sewerynowi i jego aktorom. A wyjaśnieniem jest kąśliwa uwaga jednej aktorek najstarszego pokolenia: "Jakżeż miało się to udać, kiedy okazuje się, że zespół Teatru Narodowego może grać najwyżej sztuki obyczajowe"? Coś na rzeczy jest; choć z drugiej strony zespół Narodowego tworzył Jerzy Grzegorzewski, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jego specjalnością jest repertuar obyczajowy. Mówiono o tym Ryszardzie II, że zrobiony jest "sznytem" operowym, że to skrajne skonwencjonalizowanie sprawiło, iż Szekspir brzmi tu wyjątkowo pusto. A może jest po prostu i tak, że jeszcze raz unaoczniła się teza powtarzana ze smutną satysfakcją przez jednego z mądrzejszych teatrologów: teatr nieumiejący grać Szekspira i Czechowa to zły teatr. Kiedy widzieliśmy ostatni raz dobre czechowowskie przedstawienie na naszych scenach? Dawno temu. Ostatni świetny Czechow widziany w Polsce był to import -Mewa zrobiona w Rydze przez Petera Steina i pokazana na tegorocznym toruńskim Kontakcie.

Dwa przedstawienia. Dwie wielkie tragedie. Dwa skrajne podejścia do wielkiej literatury - choć oba w najlepszej wierze i z najwyższym szacunkiem dla wielkości tekstu. Skrajna prostota Edypa z Ateneum i sztuczny patos - wyraz aktorskiej słabości ze sceny narodowej. Spektakl Gustawa Holoubka zapamiętamy na długie lata. Będziemy też pamiętać o przedstawieniu Seweryna jako o inscenizacji wymyślonej, lecz nie zagranej. Wypadek przy pracy? Czekamy na następne wizyty Andrzeja Seweryna w Polsce. Nie tylko jako reżysera - także jako aktora.

Problem tragedii na polskiej scenie pozostaje otwarty. Już wkrótce czeka nas wielki festiwal Makbeta - w tym sezonie aż pięć realizacji: nie licząc pomniejszych, za "szkocką tragedię" wezmą się Andrzej Wajda, Jarosław Kilian i Grzegorz Jarzyna. Trudna sprawa. Ta sztuka lubi płatać niespodzianki...

Sofokles: Król Edyp. Tłumaczenie i adaptacja: Marcin Sosnowski. Reżyseria: Gustaw Holoubek. Scenografia: Marcin Stajewski. Kostiumy: Irena Biegańska. Muzyka: Wojciech Borkowski. Premiera 14 marca 2004.

William Shakespeare: Ryszard II. Reżyseria: Andrzej Seweryn. Scenografia: Boris Kudlićka. Kostiumy: Magdalena Teslawska. Premiera 16 października 2004.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji