Artykuły

Dzień Teatru a dzień teatru

Sprawozdawczość teatralna, szczególnie w kwartalniku, żywi się wydarzeniami, ale życia teatralnego nie tworzy tylko to, co głośne. Przecież wypada się cieszyć każdym udanym przedstawieniem. Więc w myśl tej zasady parę słów o spektaklu, który wcześniej w natłoku propozycji pominęłam.

Ubiegły sezon w Teatrze im. Juliusza Osterwy zakończyły "Prezydentki" Wernera Schwaba przygotowane przez Jerzego Jasińskiego dla sceny Reduta. To na niej właśnie w 1995 roku debiutował jako reżyser (przez wiele lat był kierownikiem literackim lubelskiego teatru) "Freuda teorią snów" Antoniego Cwojdzińskiego. Potem była "Gwiazda" Helmuta Kajzara i "Zagraj to jeszcze raz, Sam" Woody Allena. Teraz wziął na warsztat sztukę młodego Austriaka, którą niegdyś wiedeński Burgtheater odrzucił, pogląd swój uzasadniając oceną: "Prymitywne realistyczne dialogi zabarwione bawarskim dialektem, przełamane szczególnie obscenicznymi fantazjami [...] Nie do wystawienia..." 1 chociaż ta sama scena w 1944 roku, tuż po tragicznej śmierci autora, wystawiła ją z powodzeniem, u nas i dzisiaj sztuka wzbudziła liczne kontrowersje. Ponoć były protesty obrażonej publiczności i przedstawienie wkrótce zeszło z afisza. A szkoda, bo praca wypadła interesująco.

Dramat wprowadza nas w ubogą egzystencję trzech kobiet - emerytek: Erny i Grety oraz nieco młodszej od nich Maryjki. I chociaż ich codzienność jest zredukowana do najpospolitszych, czy wręcz uwłaczających czynności (Maryjka gołymi rękami przepycha klozety), to nie jest pozbawiona wyższego pierwiastka. Z jednej strony świadomość kobiet nie wykracza poza dewocyjne praktyki, kłopoty z psychopatycznym synem alkoholikiem, metody na groszowe oszczędności, czy sposoby, jak złapać i zatrzymać faceta, z drugiej jednak nie można tu zignorować ich namysłu nad światem. Każda z nich inaczej pojmuje sens życia i każda tak samo dobrze, choć tak samo topornie, potrafi umotywować swoje stanowisko. Toteż konflikt postaw nie może się pomieścić w sferze dyskusji, musi się przenieść na płaszczyznę zachowań, co ma swój smutny finał. Przedstawicielki socjalnego parteru nie mają jednak poruszać naszych społecznych sumień, tu nie ma antagonizmu klas i nie idzie o niedolę nizin. Pospolitość bohaterek ma jedynie nadać ostrość wizerunkom postaci, gdyż prostactwo ich języka nie będzie nas wodzić na manowce rozumowania. Tam, gdzie słowna ogłada mogłaby służyć zniekształcaniu intencji i zamazywaniu postaw, myśli formułowane w sposób elementarny stają się lepiej czytelne. Dzięki nim widz łatwiej odkrywa istotę dramatu. Dosadność języka i trywialność poruszanych kwestii wzmacnia tylko wrażenie kontrastu między tym, jaki człowiek jawi się na zewnątrz, a jakim jest we własnych pragnieniach. Uproszczony styl komunikacji lepiej podkreśla niemożność znalezienia więzi, bo według Schwaba świat nie rozpada się przecież według warstw a porozumienie rwie się nie dlatego, że ludzi różni stan posiadania, tylko sprawia to przyrodzona człowiekowi kondycja. Każdy uwięziony jest w swoim Kosmosie - dziwnym i obcym dla innych. Jedyne, co ludzi upodabnia, bo jednak nie łączy, to tęsknota do przekroczenia swego statusu, a to automatycznie skazuje na ucieczkę w sferę marzeń. Gdyby się mogły spełnić, wszyscy spotkalibyśmy się w innej rzeczywistości.

Reżyserowi szczęśliwie udało się pokonać obsadowe stereotypy. Rolę Maryjki powierzył Hannie Pater znanej dotąd z komediowych wcieleń i aktorka udźwignęła zadanie. Jej postać to kobieta tyleż infantylna co natchniona w idei specyficznie pojętego misjonarstwa. Kiedy snuje fekalne opowieści, a właściwie opowiada o swej służbie ludzkości, jej drobna twarz z szeroko otwartymi oczami odzwierciedla stan uniesienia, jaki znają tylko "wybrani". A my pojmujemy jej marzenia o kanalizacyjnej superawarii, przy której brak wstrętu i sprawność rąk to już niemal boskie atrybuty. Natomiast seksapil Anny Świetlickiej został wykorzystany w postaci Grety, ale nie służy tu - jak zazwyczaj - wykreowaniu triumfatorskiej zdobywczyni, a jedynie zbudowaniu sylwetki mitomanki przerzucającej się we wspomnieniach od sentymentalizmu do prostactwa. Dla tej niemłodej już, choć ciągle jeszcze pełnej erotycznych ciągot, kobiety taki sposób bycia jest również metodą, przynajmniej potencjalną, odgrodzenia się od lęków i bólu. Trzecia z aktorek Joanna Morawska grająca Ernę, zniszczoną trudami życia sprzątaczkę, miała mniej do pokonania ze swego temperamentu scenicznego, chociaż uchwycenie granicy między tragizmem i komizmem postaci stanowiło nie lada zadanie. Przecież łatwo było przerysować natrętną religijność albo chorobliwą oszczędność bohaterki. Parę gestów, jakaś porozumiewawcza mina i już mielibyśmy coś w stylu "Kiepskich". Na szczęście wykonawczyni stworzyła taką postać, byśmy mogli zrozumieć, że jej uproszczone recepty na życie, ten z uporem powtarzany zestaw wybranych stereotypów o Bogu, mężczyznach i gospodarności, to tak samo sposób mający dać odpór brakowi wyższego porządku.

Ku teatralnemu parnasowi łatwo skierować swe oko i ucho, rozgłos dokonań bardzo temu pomaga, ale istniejący szczyt ma przecież swoją szeroką podstawę. Tyle już razy było o "Gardzienicach", "Scenie Plastycznej" KUL i "Provisorium", niech raz będzie o całkiem innych scenach. Dzisiaj w przededniu Święta Teatru chcę napisać o teatrze... instruktorskim, którego tradycja w Lublinie jest ciągle żywa. Mam nadzieję, że przydomek ten w niczyich uszach nie zabrzmi przykro. Mogłabym użyć określenia "młodzieżowy", może nawet "szkolny", chyba każdy z nich jest do przyjęcia, chociaż brak w nich jakiejś informacji. Krótko mówiąc: są to zespoły funkcjonujące przy domach kultury, gdzie etatowi pracownicy "robią teatr" z młodzieżą szkolną i akademicką. Tu instruktor odpowiada za scenariusz i jest reżyserem, ale odpowiada nie tylko przed publicznością lecz również przed swoimi zwierzchnikami. Być może, że to właśnie najbardziej różni te grupy od teatrów alternatywnych (o ile dzisiaj ten termin jeszcze coś znaczy), bo w sensie estetycznym istnieją liczne zbieżności. I chociaż nie ze wszystkich punktów widzenia jest to nurt amatorski, to zaangażowanie opiekunów na ogół znacznie przekracza zakres służbowych obowiązków i staje się pasją. Wystarczy zobaczyć te emocje przy każdej premierze. Wzruszenie rodzin. Ale także najprawdziwszą satysfakcję bardziej obiektywnych widzów. Jednak rzadko recenzuje się spektakle takich teatrów (i ja dzisiaj nie stawiam przed sobą takiego zadania). Jeżeli już się o nich pisze to przeważnie po Forum Teatrów Szkolnych w Poznaniu. Najczęściej jednak są częścią sukcesu instytucji, pod skrzydłami której pracują.

W Młodzieżowym Domu Kultury w Lublinie rezydującym przy głównej ulicy Starego Miasta już od piętnastu lat działa teatr "Panopticum", którego dorobek to kilkanaście premier wysoko notowanych przez znawców teatru, nagrody krajowe i liczne wyjazdy zagraniczne. Mieczysław Wojtas prowadzący ten zespół od samego początku może się poszczycić dwukrotnie zdobytą Nagrodą Ministra Kultury i Sztuki (1993 i 1999) oraz dwukrotnym tytułem Instruktora Roku (1994 i 2000), którym uhonorował go Zarząd Główny Towarzystwa Kultury Teatralnej.

Jego gusta ukształtowały wydarzenia teatralne lat siedemdziesiątych (Jerzy Grotowski, Tadeusz Kantor, Józef Szajna, Henryk Tomaszewski, Leszek Mądzik). Jest zafascynowany estetyką teatru poszukującego, jednak w swoich pracach zawsze sięga do sprawdzonych pozycji literackich. Na samym początku był Samuel Beckett, potem Sławomir Mrozek, Miron Białoszewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Julian Tuwim, Witold Gombrowicz a ostatnio Adam Mickiewicz. Do dzieł podchodzi z szacunkiem, ale bez pietyzmu. Niekiedy pozwalają sobie w zespole przykrawać lub wzbogacać utwór o jakąś kwestię, szczególnie wtedy kiedy takie wymogi stawia muzyka (do wszystkich spektakli skomponował ją Włodzimierz Kukawski) towarzysząca śpiewowi. Songi stały się bowiem markowym znakiem "Panopticum".

A żeby nie zniekształcić zasad pracy w teatrze instruktorskim, trzeba dodać, że wszelki projekty powstają" przy aktywnym współuczestnictwie młodzieży. Jest w nich miejsce na buntowniczą wizję świata i niepokorny kształt sztuki. Taki zespół nie powinien być przecież tylko drogą artystycznych poszukiwań, ale także poszukiwania własnej tożsamości. Rozwój talentu bardzo się liczy, jednak nie mniej ważne jest, żeby sprostać emocjonalnym zapotrzebowaniom wieku, kiedy to dyskusja nad wyborem postawy jest czymś najistotniejszym. Bo przecież do "Panopticum" zgłaszają się także ludzie, którzy nigdy nie wchodzą na scenę. Kręcą się tylko wokół teatru. Są w grupie... Nie spełniają się twórczo, ale odnajdą się jako ludzie.

Teatr Tańca z Lublina działający przy Dzielnicowym Domu Kultury "Czechow" obchodził swoje dwudziestolecie. W skład kierowanego przez Renatę Pyszniak zespołu wchodzi obecnie trzynaście osób, w większości studentów. Ruch - ich podstawowy środek wyrazu nie podlega tu formalnym ograniczeniom. Tancerze swobodnie łączą różne techniki. Czasami ekspresję ciała wzbogaca słowo. Czasem pojawia się metafora plastyczna w scenografii. Te nieskodyfikowane chwyty stanowią o autentyzmie poszukiwań i głębokiej potrzebie powiedzenia czegoś od siebie. Opowiedzenia o swoich lękach i nadziejach. To naprawdę wzrusza.

Początkowo forum prezentacji zespołu stanowiły edycje Lubelskiej Sceny Amatora, gdzie najczęściej zdobywali pierwszą nagrodę. Dzisiaj już biorą udział w takich imprezach jak Prezentacje Tańca Współczesnego Eksplosion Dance w Gdańsku (zawsze plasując się w trójce finalistów); w Międzynarodowym Przeglądzie Tańca Współczesnego w Kaliszu oraz zagranicznych konkursach i festiwalach.

Wymieniając zasługi obydwu teatrów nie można pominąć odkrytych tą drogą talentów, jednak to garstka. Natomiast ukształtowani przez aktywne uczestnictwo w sztuce odbiorcy i jej późniejsi animatorzy, to cala armia. I choćby dlatego czasem warto wspomnieć o takich zespołach po imieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji