Artykuły

Przeprowadzki pana Igora

- Nie wyobrażam sobie, żebym nie przeszedł codziennie przez teatr. Może to i jest śmieszne, ale mnie potrzebne - mówił IGOR PRZEGRODZKI. Archiwalna rozmowa z aktorem.

Magda Podsiadły: Wychował się Pan w międzynarodowej rodzinie i jest Pan wilniukiem, prawda?

Igor Przegrodzki: W metryce mam czarno na białym, że urodziłem się w podwileńskim Landwarowie. A tymczasem urodziłem się w Warszawie i mieszkałem tam aż pół roku! Przenieśliśmy się do Wilna, bo tam ojciec dostał dobrą pracę. Był Polakiem, a mama czystej krwi Rosjanką, spod Kijowa (wyjmuje z szuflady biurka w garderobie teatralnej, gdzie rozmawiamy, zdjęcie pięknej młodej kobiety).

W Wilnie przeżyliśmy wojnę. W czasie oblężenia nie wychodziliśmy z domu, w przeciwnym razie dokumentnie by nas okradli, bo szabrownicy wynosili pod chwilową nieobecność gospodarzy dosłownie wszystko. Siedzieliśmy w piwnicy, która była zarazem schronem. Wyjechaliśmy z Wilna w 1945 roku. I w końcu nie zabraliśmy wiele ze sobą. Trochę ciuchów, a na dnie kufra mamy ukochane łóżko z cytrynowego drzewa. Rozmontowane na części.

Podobno miał Pan zostać zupełnie kimś innym?

- Owszem, architektem. Jak wybuchła wojna, byłem uczniem gimnazjum Zygmunta Augusta. Kilka lat wcześniej w tej samej klasie co ja siedział Czesław Miłosz.

Musiałem wybrać dalszy ciąg edukacji. Ojciec zdecydował: no to trzeba dać ci zawód. I wybrał dla mnie architekturę. Trzy lata uczęszczałem do Wyższej Szkoły Technicznej Architektury. Niestety, nie dokończyłem jej. Mama, jak mi chciała dokuczyć, mówiła potem: niedouczony dureń. To dlatego, że nie bardzo podobał jej się mój wybór. Tuż po wyzwoleniu Wilna w 1945 roku zdałem egzamin do Studium Dramatycznego przy Teatrze Polskim "Pohulanka".

Jak trafił Pan do Wrocławia?

- Wileński Teatr Polski "Pohulanka", w którym już grałem, i operetka z całą plejadą aktorów miały pojechać do Warszawy. Dojechaliśmy do Torunia. I tu nas porzucono, na peronie. I ratuj się, kto może. Ale moja matka, kobieta niezwykle zaradna - twierdzę, że to była "nieludzka" matka, wspaniała jak każda matka na świecie, ale "nieludzka". Matka-czołg, nie dawała się życiu złamać, przy tym niezwykle delikatna, subtelna. Temperament odziedziczyłem po niej. Miała 84 lata, gdy zginęła we Wrocławiu pod kołami samochodu. W dzień mojej premiery. W premierze zagrałem. Dostałem od matki życie, więc poświęciłem jej ten spektakl. To był "Hotel Astoria".

Tak więc mama zaraz zdobyła jakieś znajomości w Toruniu i załatwiła dwa pokoje. Natomiast wszyscy aktorzy z Pohulanki zostali zaangażowani do toruńskiego teatru. Wrocław był więc jeszcze daleko. Po pierwszym sezonie z grupą kolegów - Hanką Skarżanką, Łozińskim - poszliśmy do nowego teatru w Olsztynie.

Tymczasem mama wybierała się już do Wrocławia na stałe. Namawiała i mnie. Wróciłem na chwilę do Torunia, pod dyrekcję wielkiego Wilama Horzycy. Zaangażował mnie, Kazia Brusikiewicza, Renatę Dańską. I poszliśmy z nim do Poznania. Po drodze jeszcze byłem gościnnie w łódzkim teatrze Osa. Boże, co się w domu działo. Mama mówiła: - Tobie się całkiem w głowie przewróci.

Zarabiałem, jak na owe czasy, masę pieniędzy. Choć mama nie chciała, żebym został aktorem, od pewnego czasu powtarzała tylko: - Rób, co chcesz. Abyś był szczęśliwy.

Zaakceptowała w końcu Pana drogę życiową?

- Po premierach nigdy nie usłyszałem żadnego słowa. A chodziła na wszystkie premiery. Ciotka mi tylko donosiła: - Słuchaj, mama wróciła w euforii.

Mnie mama nigdy jednak nie pochwaliła. Zresztą nigdy za nic mnie nie chwaliła. I ja nie lubiłem głaskania po głowie. Nie wiem dlaczego, może elektryzowałem (parska śmiechem)?

To mama namówiła Pana w końcu na osiedlenie się we Wrocławiu?

- Pojechała sama, a przede mną był eksternistyczny egzamin, bo w Wilnie nie zdążyłem skończyć studium teatralnego. W pierwszym podejściu oblałem. Zdawało całe krakowskie Studio Dramatyczne Iwo Galla. W komisji siedzieli prof. Bogdan Korzeniewski, Henryk Szletyński. Prof. Korzeniewski ściął mnie z teorii.

W ponad czterdzieści lat później - w 1991 roku - nagrodził mnie Złotym Laurem Grzymały Siedleckiego za aktorstwo. Prof. Szletyński zaproponował mi jednak wtedy, żebym przyszedł do niego do Wrocławia, gdzie miał objąć Teatr Polski. Zobaczył mnie potem jeszcze w teatrze Osa. I ponowił propozycję, więc się zdecydowałem.

Poprawka z egzaminu była w 1948 roku w Łodzi. W komisji - Leon Schiller, który w trakcie mojego egzaminu zasnął nad talerzem kanapek. Zdałem. I pojechałem do Wrocławia.

Jak wyglądał wtedy Wrocław?

- Miasto strasznie zrujnowane. Centrum niemal nie istniało. Przygnębiające wrażenie. Kurz wszędzie, pod nogami, w powietrzu. A jak wiatr zawiał, to ho, ho. Gnał przed sobą tumany tego kurzu.

Najpierw mieszkaliśmy z mamą na Piastowskiej, potem na Prusa, pod piątką. Na drugim albo na trzecim piętrze... Potem była Prałacka. Tam zginęła mama, na rogu ulicy. Wreszcie, sam już, zamieszkałem na Kościuszki. Teraz się stąd przeprowadzam, też na Kościuszki, na drugą stronę ulicy.

Zaraz od nowego sezonu zacząłem grać. W Teatrze Kameralnym, który nie był zniszczony.

Kameralny dzieliliście wówczas z Towarzystwem Żydowskim.

- Wypożyczaliśmy go codziennie oprócz piątku, gdy Towarzystwo grało swoje spektakle. Występowała tam wtedy wielka Ida Kamińska, nominowana do Oscara. Wspaniała. Oglądałem ją na scenie z zachwytem. Posyłałem jej kwiaty po premierach.

Do 1951 roku nasz teatr dramatyczny dzielił scenę Kameralnego z Operą. Trzy dni my, trzy - Opera.

Kto grał we Wrocławiu?

- Zdzicho Karczewski, Iga Mayr, Artur Młodnicki, Igo Machowski. Irena Netto, bardzo piękna, świetna aktorka, umarła w Skolimowie. O, jeszcze Staszek Zaczyk i Staszek Jasiukiewicz, który pojechał do Warszawy zaangażowany przez Bardiniego do pierwszych powojennych "Dziadów". Halina Mikołajska, Barbara Krafftówna, Ewa Krasnodębska. Ja, młody aktor, mogłem podglądać mistrzów. To nie to, co się dzisiaj dzieje. Tyłem się odwracają młodzi do starych w teatrze. Każdy ma swoją koncepcję. No, daj im Boże. Świadomość, że mnie młodego lubili, pomagała na scenie, pozwalała łatwiej zwalczyć tremę, którą zresztą mam do dzisiaj. Ale cóż. Robię trzy głębsze oddechy i skaczę do tego basenu bez wody.

Wspaniali reżyserzy tu pracowali. Krystyna Skuszanka zrobiła "Jak wam się podoba". Grałem Jakuba. Mówiłem ów słynny monolog: - Cały świat to teatr.

To było wielkie, przepiękne przedstawienie. W niezwykłej inscenizacji scenograficznej Krystyny Zachwatowicz. Nad sceną wisiała ogromna jemioła, rozpostarta nad akcją jak parasol.

Choć Pan jest wilniukiem i we Wrocławiu po wojnie znalazło się spore środowisko z Wilna i Lwowa, Pan zadebiutował tutaj paradoksalnie rolą Niemca, na domiar gestapowca.

- Rolą Willego w "Niemcach" Kruczkowskiego. Jakaś kobieta, ujrzawszy mnie w charakteryzacji na terenie teatru, doniosła na milicję, że jakiś gestapowiec się uchował. "Niemców" reżyserowała Maryna Broniewska. Próbowaliśmy rolę we dwóch, ze Zbyszkiem Niewczasem. Wielki profesor Edmund Wierciński przyszedł nas oglądać. Próbę przestał oparty o ścianę, a potem powiedział tylko tyle: - Panie Igorze, pan ma okrutne oczy. I zagrałem tę rolę w premierze.

Po Willim kolejne role też mi przeważnie wychodziły, ale zdarzały się i niewypały. Na przykład Wroński w "Annie Kareninie". Albo Robespierre w "Śmierci Dantona" Brucknera w 1988 roku. Nie powinienem był brać tej roli. Przecież to był młody człowiek, a ja wtedy byłem już pod sześćdziesiątkę. Nieżyjący Erwin Nowiaszek stwierdził: - Przecież ty musisz być dwa razy ścięty.

- Jak to dwa razy? - zdziwiłem się. - Bo Robespierre'a ścięli, jak miał 35 lat, a ty masz prawie dwa razy tyle.

Wymarzonego przez każdego młodego aktora "Hamleta" zagrał Pan dopiero w kilkanaście lat po wejściu na scenę.

- Ale już w 1949 roku miałem ją obiecaną. Jakub Rotbaum zobaczył mnie na scenie i powiedział: - Pan będzie jeszcze u mnie grał "Hamleta". Wtedy w głowie mi się to nie mieściło. W 1955 roku przeszedłem do Warszawy, a gdy wróciłem, Rotbaum na mój widok przypomniał sobie: - Powiedziałem, że pan u mnie będzie grał Hamleta? Wrócił pan, więc pan zagra. I w 1957 roku zagrałem.

Nie myślał Pan wówczas o wyjeździe na stałe z Wrocławia? Przecież w Warszawie karierę robi się szybciej.

- W 1955 roku podpisałem nawet kontrakt z warszawskimi Rozmaitościami, ale go zaraz zerwałem, ze względów czysto towarzyskich. Miałem we Wrocławiu grupkę przyjaciół i ciężko byłoby mi się z nimi rozstać na dłużej. Zapłaciłem wtedy dwie gaże kary. Potem na jeden sezon wyjechałem. W 1972 roku prowadziłem rozmowy z Hanuszkiewiczem, ale ostatecznie się nie przeniosłem.

Przez te pół wieku wytyczył Pan swoje ulubione ścieżki we Wrocławiu?

- Jak z początku tramwaje jeździły wyjątkowo nieregularnie, to jeszcze ile. Z domu do teatru lub coś załatwić w mieście. Na wędrówki nie wypuszczałem się, bo to były niebezpieczne czasy. Choć nie przypominam sobie, żeby człowieka na sąsiedniej ulicy zastrzelili w biały dzień, jak teraz, przed paroma dniami.

Ale na Świdnickiej Pana widywano.

- Na jednej osi było wszystko - Kameralny, Opera i jeszcze kawiarnia na rogu, naprzeciw Opery. Mówiło się: - Idziemy do Teatralnej. Ogromna kawiarnia w kształcie litery L. Teraz jest tam sklep "Sklep" z ciuchami. Przesiadywało się tam od rana do nocy. Operowicze, aktorzy. Dziesięć, dwanaście osób przy jednym stoliku.

No to gdzie dzisiaj chodzi Pan do kawiarni?

- Nie chodzę. Dzisiejsze nie mają atmosfery. W Teatralnej, owszem, i do kłótni dochodziło. Były awantury z trzaskaniem drzwiami, ale żyć bez tej kawiarni nie było można. Kiedy przychodził brat Andrzeja Wojaczka, Rafał, siadał przy bufecie ze swoją narzeczoną, taką niedużą, i godzinami patrzył w podłogę. Nie wiedziałem, o co chodzi. Przeżywa, ktoś mi usłużnie wyjaśnił. No i właśnie to była atmosfera. I było rodzinnie. Nawzajem sobie pomagaliśmy w trudnych chwilach. I była też pewna osobowość kawiarniana. Zarośnięty facet, taki trochę Leonardo da Vinci. Czasem sprzedawał gazety. Grosze kosztowały, ale dawaliśmy po złotówce, bo to był człowiek mocno ubogi. Potem się wyjaśniło, że to Niemiec, ranny w czasie oblężenia Wrocławia. Przychodził do tej mniejszej części kawiarni, gdzie jest teraz damska część sklepu, tam, gdzie my nie siadaliśmy. Zamawiał sobie kaweczkę. I w 5-10 minut coś się w nim odradzało. Ten kloszard miał drugą duszę. Szlachecką. Na jakimś poddaszu podobno umarł.

Przyjaciele mówią, że Pana drugim, jak nie pierwszym, domem jest teatr. Znaleźć tu można Pana od rana do późna w nocy.

- A nieprawda? Dzisiaj mamy dzień świąteczny, a ja z panią umawiam się w teatrze z wielką przyjemnością. Prawie nikogo nie ma. Gdybyśmy się nie umówili i tak bym przyszedł. Nie wyobrażam sobie, żebym nie przeszedł codziennie przez teatr. Może to i jest śmieszne, ale mnie potrzebne.

W Kameralnym miałem przyjaciela Kazia Herbę, już nieżyjącego od lat, inspicjenta, byłego tancerza kabaretowego. Grywał na scenie, obydwaj podobnie kochaliśmy teatr. Pracowaliśmy, ale też spędzaliśmy w teatrze mnóstwo czasu na zabawie. Wyobrazi pani sobie, że my, dwa stare chłopy, zawiązywaliśmy sobie nawzajem nogawki od spodni? Albo Kazio podolewał wszystkim na scenie wódki do szklanek.

We Wrocławiu rozpoczęła się też Pana przygoda z muzyką. Reżyseruje Pan przecież i w operze, i w operetce.

- Muzycznie byłem wyedukowany już w domu. Mama grała na fortepianie, ojciec na skrzypcach. Uczyłem się z pięć czy sześć lat gry na fortepianie, a dzisiaj nawet jednym palcem nie zagram "Wlazł kotek na płotek" (śmiech).

Podobno bez wysiłku bierze Pan górne "c"?

- Z tego powodu przez dwa lata dręczył mnie we Wrocławiu lekcjami śpiewu znamienity profesor Stanisław Drabik. Kiedyś posłyszał, jak sobie coś podśpiewywałem w teatrze. Wrzasnął: - Stop, chodź tutaj. Kto ty? - Jestem aktorem. - No to będę cię ćwiczył.

Rzeczywiście, z miejsca brałem górne "c", bez wysiłku. Kompozytor Staszek Radwan kazał mi od tego górnego "c" zacząć słynny szekspirowski monolog Ojca we wrocławskim "Ślubie". W karecie, w pilotce, brałem "c", zjeżdżałem i zaczynałem monolog, a w tym czasie tak tą karetą tyrpali, że dzisiaj chyba bym umarł ze strachu.

Tak między Bogiem a prawdą, to każdy aktor powinien umieć śpiewać.

A nie myślał Pan o wzięciu udziału w konkursie Przeglądu Piosenki Aktorskiej?

- A właśnie że myślałem. Musiałbym jednak poświęcić ćwiczeniom głosu parę tygodni przed konkursem, tylko to robić, żeby przyszykować taką hecę. A gdzie tu czas wygospodarować. Chociaż, kto wie?

Pana przygoda z muzyką miała jeszcze inny, nieteatralny epizod.

- Za ten epizod dostałem trzy pierwsze nagrody państwowe. To była naprawdę wspaniała Estrada Śląska, nieważne, że wojskowa. W zespole była Ziółkowska, pierwsza dama żołnierskiej piosenki. Współpracowali z Estradą wtedy doskonali wrocławscy scenografowie - profesorostwo Jędrzejewscy. Mnóstwo im zawdzięczam, smak sceny mieli niebywały. Zbudowałem piętro na scenie. Profesor postanowił posadzić orkiestrę pod podestem. Orkiestra zbuntowała się. Ma być zasłonięta? Oczywiście była widoczna, ale zanim to do nich doszło, wystawili tabliczkę pod podestem, tam gdzie siedzieli: Uwaga, zły pies.

Założył Pan we wrocławskiej Akademii Muzycznej jeden z pierwszych wydziałów wokalno-aktorskich.

- To Eugeniusz Sąsiadek zaproponował mi udział w tym pomyśle. Wydziału już nie ma, szkoda gadać. Działał jeszcze w dawnej siedzibie uczelni przy Powstańców Śląskich. Zrobiliśmy wtedy, w latach 70., głośną studencką "Operę za trzy grosze". Przy wielkim ansamblu "Najprzód chleb, potem morały", gdy do przodu idzie cały tłum, rektor Zabłocki z fotelem pojechał do tyłu dobry metr, tak się przeraził. Bo tłum to były dwa lata razem, około 30 osób. I jak śpiewali.

Kiedy w 1981 roku został Pan dyrektorem Teatru Polskiego, wkrótce zaangażował Pan młodego reżysera Eugeniusza Korina, którego kandydatura na to stanowisko rozpatrywana jest teraz. Zagrał Pan Leona w jego telewizyjnym "Kosmosie" - jedną z najlepszych ról w polskim Teatrze Telewizji.

- Zaangażowałem go do "Trans-Atlantyku" Gombrowicza, jednego z najlepszych, moim zdaniem, przedstawień Korina. Przyjąłem też Jacka Bunscha, a z aktorów - wówczas studentów szkoły teatralnej - Janka Jankowskiego, Krzysia Dracza, Martę Klubowicz.

Teatr Polski czeka na nowego dyrektora, a Pan opuszcza go teraz na dłużej?

- Nie opuszczam teatru. Wziąłem urlop na miesiąc. Zacząłem próby u Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym. Zagram Księcia Himalaj w "Operetce" w jego reżyserii. Oczywiście, w związku z tym spektaklem przyszły sezon będę bardziej w Warszawie niż we Wrocławiu. Ale też we Wrocławiu niewiele miałem ostatnio do zagrania. Poza tym atmosfera w naszym teatrze była w ostatnim czasie tak niedobra, że nawet dla higieny psychicznej wskazany będzie dla mnie taki wyjazd.

Nie będzie Pan tęsknił?

- Oczywiście, że tak. Jestem przywiązany do Wrocławia. Kilka dni temu poszedłem na spacer do Rynku. Wszedłem po raz pierwszy w życiu w Pasaż pod Błękitnym Słońcem i znalazłem się w Paryżu!

A myśli Pan o rodzinnym Wilnie?

- Powiem okrutnie: nie. Tam stało się tyle złych rzeczy - śmierć ojca, aresztowanie matki. Ojca grobu tam już nie ma. Zbudowano tam parking. Mama też nie została pochowana tak, jak chciała. A chciała, tak jak babcia, spocząć w grobie w naszym majątku na Ukrainie, pod brzozami.

Czasem te wileńskie czasy wracają rykoszetem. W czasie przeprowadzki natrafiłem na blaszane pudełko po proszku do mycia zębów. W środku znalazłem bukiecik wyschniętych kwiatków i list napisany po rosyjsku przez mamę do jej siostry - ciotki Wawy. "Dragaja Wawa, radiłsa Igor". Poryczałem się.

Po raz kolejny wspomniał Pan o swojej przeprowadzce.

- Bo ja się przeprowadzam już szósty miesiąc, z jednego mieszkania do drugiego, na tej samej ulicy. I to nie jest moja jedyna przeprowadzka w tej chwili. Gram w serialu telewizyjnym Leszka Wosiewicza zatytułowanym... No jak? "Przeprowadzki"! I właśnie przeprowadziłem się tymczasowo z jednego teatru do drugiego.

TEKST ARCHIWALNY Z 2000 ROKU.

Na zdjęciu: Igor Przegrodzki w "Jak wam się podoba", Teatr Polski we Wrocławiu 1951.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji