"Judasz" i nowe przykazanie
Telewizyjana prapremiera "Judasza z Kariothu" K. H.Rostworowskiego stała się prawdziwym wydarzeniem. Przede wszystkim dlatego, że po wielu latach nieobecności na scenie i w świadomości społecznej - przypomniano (pierwsza zrobiła to zresztą Izabella Cywińska swoją niedawną premierą w Poznaniu!) nareszcie dzieło dramaturga, który uważany był za najwybitniejszego twórcę przed wojną. I jeśli nawet w ówczesnych entuzjastycznych ocenach dopatrzeć się można przesady (twórczość Rostworowskiego budziła zresztą od początku kontrowersyjne sądy, w równym chyba stopniu zachwycała, jak i wzburzała krytykę) - w krajobrazie dramaturgii polskiej była tak ważna i tak znamienna, że usunięcie jej z obiegu, skazanie na niepamięć musiało zubożyć, a zarazem zafałszować pełny obraz tego, co tworzyło teatr polski. Dziś, po świeżej premierze w teatrze poznańskim i, zwłaszcza, po prapremierze telewizyjnej - rzecz nieomal niewiarygodna: jak mogło dojść do tego, że "Judasz z Kariothu" - sztuka tak uniwersalna, i tak przy tym zrośnięta z repertuarem przedwojennym, sztuka związana jednocześnie z mityczną już prawie rolą znakomitego Ludwika Solskiego, który pierwszy zagrał w r. 1913 Judasza, wyznaczając w ten sposób na długie lata i kreację roli bohatera i zarazem interpretację dzieła Rostworowskiego - jak więc do tego doszło, że właśnie .Judasz" został zapomniany przez scenę polską?...
Tak jednak się stało - nie tylko z "Judaszem z Kariothu". Ale może właśnie dlatego i tym bardziej przedstawienie telewizyjne uderzyło widza nie tylko jako sprawiedliwe przypomnienie, jako słuszny powrót i nawiązanie - na nowo - nici zerwanego wątku kulturowego, nici tradycji. Uderzyło zarazem pięknym paradoksem historii, który przydarza się kulturze i literaturze: gdy nagle coś, co wydawało się być związane nierozdzielnie ze swoim czasem i co w starym kostiumie odłożyliśmy do muzeum szacownych pamiątek - zaczyna z nami na nowo dialog - równie nowych, dla nas jakże aktualnych znaczeń. W myśl tego właśnie "odnowienia znaczeń", o którym pisze, i o który dopomina się zarazem w swojej ostatniej książce prof. Maria Janion.
Nie wiem, jak wielu widzów ogladało sztukę Rostworowskiego. Jak wielu z nich wytrwało od pierwszej kwestii żony Judasza - Rachel: "Cóż ci to, Juda?" i pierwszej sceny, tak jeszcze "niewyraźnie" zwiastującej ten niebywały dramat, jakże straszliwy dla jednostki, a jakże ciążący na historii ludzkości, jakże uniwersalny - do samego zamknięcia, do zakończenia. Niektórych mógł może zrazić młodopolski język, dramaturgiczna konwencja. Mógł też zaważyć brak przygotowania do takiego właśnie "teatru telewizji". Dla tych jednakże, którzy zdecydowali się obejrzeć dziś Rostworowskiego - interpretacja telewizyjna stała się na pewno odkryciem. I zaskoczeniem.
Sprawa to nośnego, wypełnionego znaczeniami tekstu, dramaturgicznego talentu autora, o którym pisano, że "był mistrzem indywidualnej psychologii i świetnym inscenizatorem zbiorowych scen", tkwiących w "Judaszu" wielowarstwowych sensów, a więc i możliwości różnorodnej interpretacji, różnorodnej "aktualizacji"? Czy też, zarazem, sprawa naszych czasów; słuszniej byłoby powiedzieć - naszego czasu?, który przyniósł tyle nowych problemów, ale i nowych pytań, ujawnił na nowo głębokie potrzeby ludzkie i społeczne i który oczekuje na nowo odpowiedzi na ludzkie nadzieje?...
O tych na nowo odkrytych sensach i znaczeniach "Judasza z Kariothu", znaczeniach uniwersahrych i jednocześnie dziwnie współcześnie konkretnych mówił w znakomitym wstępie do przedstawienia ksiądz Andrzej Koprowski, przywołując z tekstu sztuki cytat:
"Że dzisiaj my, ludzie prości,
rzucamy światu nowe przykazanie
równości, bractwa i wolności!"...
i wskazując na dramat bohatera, jako człowieka, który nie dorasta do rangi wydarzeń, który nie jest w stanie zrozumieć, na czym ma opierać się prawdziwa przemiana, a naukę Chrystusa, jej zwycięstwo potrafi widzieć tylko w sile.
Judasz wyznaje to przekonanie wprost:
"Dusza, dusza!
Duszę do wiary się... przymusza!
A siłą! Pięścią!"...
Nie pojmie też, że prawdziwe wyzwolenie musi być spotkaniem z drugim człowiekiem, że pomiędzy ludźmi przebiegać musi zupełnie inna relacja: relacja miłosierdzia, wspólne przeżycie dobra, jakim jest człowiek z właściwą mu godnością. Owa "Równość, bractwo, wolność" oparta na przemianie serc, tak, jak mówi to w sztuce Piotr Apostoł:
,, Wszak na świecie
(...)
trza nam, gwoli nas i luda,
uczynić z serca pług i miecz
I godzić sercem, gdzie się uda,
i orać sercem w twardej roli...".
Czyż trzeba przypominać, jak bliskie to obecnie przykazanie dla każdego z nas i jak jednocześnie wypełniane w nauce, w pasterskiej, bezustannej pielgrzymce ku światu Ojca Św., Jana Pawła II?
Ogromna to zasługa reżysera, Tadeusza Lisa, jak i całego zespołu wykonawców, że tę właśnie, na nowo odczytaną, treść "Judasza z Kariothu" tak świetnie wydobyli.
Dramat Judasza, nie tracąc nic ze swego indywidualnego wyrazu, tak niegdyś ekspresyjnie zagrany przez Solskiego, jako małego człowieczka miotającego się w strachu (jak określił go wówczas Boy: "karalucha w ukropie"), później zaś przez Adwentowicza, który nadał mu cechy przedsiębiorczego z kolei, silnego karierowicza - zyskał tu, w interpretacji Jerzego Kryszaka jeszcze jeden wymiar - społeczny. W znakomitej, zapisanej zresztą chlubną tradycją teatralną, scenie kłótni saduceuszy z faryzeuszami w sanhedrynie, później zaś "przesłuchania" Judasza, w dramatycznym starciu postaw, w jakże ludzkiej szamotaninie uczuć i racji, gdy pod presją przemocy pęka godność, pozostaje niewolniczy strach - dramat jednostki i dramat społeczny splatają się w jedno.
Tym większej wymowy nabiera w zakończeniu niełatwa wcale chrześcijańska nadzieja - zwłaszcza, że wyrażona przez K.H. Rostworowskiego w tym samym momencie, kiedy wszystko się już dokonało i w Wieczerniku "wyczerpany, wynędzniały, patrzący smutnymi i miłosnymi oczami w Jana, a z tyłu oświetlony purpurowym blaskiem zachodzącego słońca, staje Chrystus".
To Jan wówczas mówi:
"Bo na świecie wielki cud.
Bo na świecie serc niemało.
Sercem wojujący lud...
wojujący sumieniami,
aż Słowo Ciałem się stało...".