Post scriptum w sprawie fotografiki
Do trafnych uwag kol. Strzeleckiego chciałbym jeszcze coś niecoś dorzucić. Powiedzmy od razu, chodzi o stan bieżący fotografii teatralnej w Warszawie, czyli o działalność pracowni fotograficznej COPIA.
Zdawałoby się, że wszystko jest w jakim takim porządku - instytucja zatrudnia kilku wysokiej klasy fotografików, zdjęcia z poszczególnych premier, wywieszane w gablotach teatrów czy reprodukowane w prasie, wyglądają mniej więcej tak jak wszędzie na świecie. Owszem, ale dotyczy to tylko zbliżeń poszczególnych scen czy poszczególnych aktorów, traktowanych jak fotosy filmowe, a bardzo niewielkie dających pojęcie o charakterze danej inscenizacji. Zdjęcia całości sceny, jeżeli nawet są robione, z reguły nie udają się, zwłaszcza wtedy, gdy dekoracja jest ciekawsza i ciekawiej oświetlona, gdy nie jest to pudełkowe wnętrze, oświetlone pełnym, równomiernym światłem. Dla przykładu podam, że z dwunastu premier, wykonanych przeze mnie od powrotu do Warszawy (prawie pięćdziesiąt dekoracji) istnieje zaledwie kilka możliwych fotografii i to z rzeczy najmniej interesujących. Brzmi to może, jak pretensje osobiste, ale wystarczy wziąć do ręki choćby schillerowski numer "Teatru", żeby zdać sobie sprawę z istotnej wagi zagadnienia. Mimo woli musimy wtedy pomyśleć: jak to źle, że tylko tyle i tylko takich fotografii pozostało z działalności Schillera - i równocześnie, jak to dobrze, że nie było jeszcze COPII, kiedy robił on swoje największe inscenizacje, bo i tego byśmy nie mieli!
Bądźmy szczerzy - i przed COPIĄ wiele lepiej pod tym względem nie było. Zagadnienie jest istotnie trudne technicznie: scena w całości z aktorami i dekoracją w skomponowanych światłach stanowi jeden z najtrudniejszych tematów dla fotografika. Oświetlenie, w jakim pokazujemy spektakle, jest zasadniczo niefotogeniczne: dół sceny wraz z aktorami jest z reguły wyprażony światłem do białości, a w górze na dekoracjach panuje półmrok, w którym oko widza dostrzega wprawdzie szczegóły, ale klisza nie widzi prawie nic, o ile nie zechcemy naświetlać tak długo, że partie dolne, silnie naświetlone, będą wielokrotnie przeeksponowane. Nawał specjalna korekta świateł na użytek fotografii nie zmienia zasadniczo tego stosunku a z reguły psuje kompozycję, wprowadza, przypadkowe cienie itp. Osobiście stwierdziłem, że czasem bardzo pomocnym okazuje się tu filtr cieniowany, którym przysłaniamy częściowo dół obrazu. Jasnym jest, że w tych warunkach świetlnych tylko optymalna ekspozycja może dawać zadowalające rezultaty. Błędy w naświetleniu mszczą się katastrofalnie. Ale stwierdźmy zarazem, że osiągnięcie naprawdę dobrego negatywu bywa tu czasem w ogóle niewykonalne i że ostateczne powodzenie zależy głównie od laboratorium!
I tu właśnie sęk! Jakże tu marzyć o rezultacie, kiedy w COPII fotografik staje się właściwie fotografem-amatorem, który tylko "prztyka", a resztę powierza laborantom. Nie można wymagać od pracownika ciemni, który nie był przy zdjęciach, żeby odgadł właściwą gradację, żeby nie robił dnia z nocy czy odwrotnie. 80 procent błędów dyskwalifikujących te fotografie to właśnie błędy laboratorium: nie dość pieczołowite, często zbyt twarde opracowanie negatywu i byle jaka produkcja powiększeń na niedobranych papierach i w zupełnie przypadkowym wykadrowaniu. Ustalmy raz na zawsze: obraz sceniczny fotografuje się w całości nie obcinając nic z boków czy z góry, raczej z pewnym zapasem ramy prosceniowej, ale przy kadrowaniu obcina go się dokładnie po linii ramy, a dołem po linii rampy, czy granicy proscenium. Niesymetryczne kadrowanie symetrycznie skomponowanej sceny jest nonsensem uporczywie powtarzanym. Są to sprawy abecadła, o których piszę niechętnie i tylko z obawy, aby mi nie zarzucono gołosłowności.
Jestem w tym wypadku minimalistą. Chodzi mi o to, żeby przynajmniej z ciekawszych momentów naszej działalności zostawał jakikolwiek ślad.
Następna sprawa, to poruszony przez kol. Strzeleckiego postulat niejako naukowego opracowywania dokumentacji z przedstawienia, przynajmniej w wypadku wybitnej inscenizacji. Tu już nie chodziłoby o mniej czy bardziej efektowny fotos do gablotki, lecz o kamerę w roli szkicownika notującego kolejne fazy ruchu scenicznego. Bardzo ciekawe doświadczenia z tego zakresu prowadzi znany berliński scenograf Heiner Hill opracowując tą metodą kolejne inscenizacje Brechta. Wiele z tego materiału znalazło się w publikacji "Theaterarbeit". Każdemu z poszczególnych zdjęć można by wiele zarzucić - nie zastąpi ono pod względem reklamowym efektownego często lecz skłamanego fotosu, upozowanego i oświetlonego specjalnie, ma jednak wartość i wdzięk niesfałszowanego dokumentu, a istotnego znaczenia nabiera dopiero w ramach cyklu związanego z partyturą reżyserską.
Przykład Hilla powinien by może zainteresować nie tyle COPIĘ, ile np. kogoś z młodych reżyserów czy teatrologów, jeżeli przypadkiem posiada zmysł fotograficzny, a w przyszłości, po wypracowaniu metod, ten typ dokumentacji mógłby należeć wręcz do zadań asystenta reżysera.