Artykuły

Widmo zgody

WIDMO zgody krąży nad polskim teatrem. W światłach rampy ciągle ktoś komuś podaje rękę i poznaje w nim brata. Ktoś kogoś klepie przyjacielsko po plecach, ktoś komuś zapomina przewiny. Publiczność zaś, zapatrzona w tę teatralną blagę, tęskni, wzdycha, czasem nawet nieśmiało przyklaśnie. Potem zaś zapala się światło i rozczuleni widzowie wstają z miejsc, patrząc z niedowierzaniem na puste rzędy foteli poza sobą...

Słowa o zgodzie padają do prawie pustej sali, albo - gdy przestraszone i niepewne odczytywane z kartki - do milczącego, ale liczniejszego już audytorium. A przecież pochodzą one z komedii, gatunku najpopularniejszego, a do tego także są klasyką narodową. "Zemsta" hrabiego Fredry oraz "Krakowiacy i górale" Bogusławskiego okupują dwie najpoważniejsze warszawskie sceny: Teatr Polski i Narodowy; w obu przypadkach nie spełniając nadziei - smucąc miast bawić. I skłaniając do zamyślenia.

Kazimierz Dejmek wystawił "Zemstę" w 190 rocznicę urodzin autora i uczynił ze swego przedstawienia prawdziwy teatr gwiazd. Dobrze znane słowa najwybitniejszej komedii w polskiej literaturze zabrzmiały jednak tym razem tyleż dostojnie, co pusto. I ani przez moment nie bawiły. Akademickość tego spektaklu, jego bezbarwność i brak sarmackiej werwy skłonny już byłem uznać za dowód porażki (mimo świetnej roli Bogdana Baera jako Dyndalskiego i pięknej, humanistycznej kreacji Tadeusza Łomnickiego jako Papkina), gdy reżyser wyciągnął z zanadrza swój ostatni, za to decydujący atut. Oto końcową scenę, gdy bohaterowie sztuki przebaczają sobie i w euforii radości podają ręce, wykrzykując: "zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda", Dejmek zmroził cynicznym nawiasem. Nakazał postaciom zastygnąć w połowie niedokonanego gestu, zaś Dyndalskiemu - odczytać z książki w formie didaskaliów to, co miało zostać powiedziane, a nie zostało, i nie wiadomo czy zostanie.

Zawieszone w ruchu ręce nie spotykają się w uścisku, a kurtyna spadając przecina wątpliwości, wskazując na właściwych aktorów, którzy budzą się z odrętwienia w blasku zapalonych nagle na widowni świateł i składają ręce do oklasków. Ta ostatnia scena warta była tego, by zrealizować dla niej całą zakalcowatą resztę, bo znaczy nie tylko sama sobie; jest jeszcze wyłomem w wieloletniej tradycji grania "Zemsty" i na tle tej tradycji, a więc na tle kolejnych epok historycznych, w których "Zemstę" grano, te ręce wstrzymane w pół ruchu i zlodowaciałe pod wpływem zimnych spojrzeń postacie bardziej bolą niż klęska dowolnego bohatera w dowolnej tragedii. Dejmek dokonał rzeczy niezwykłej: uczynił z komedii psychologiczny horror, a dobroduszny humor zabarwił taką ilością goryczy, jaką dało się uzbierać w ciągu kilkudziesięciu ostatnich miesięcy.

Takie posunięcie zabiło oczywiście większość postaci fredrowskiej sztuki, odbierając im jakąkolwiek szansę sensownego zaistnienia w komedii skazanej na brak happy endu. Próbowali się bronić - bez skutku - Tadeusz Bartosik (Cześnik) i Ignacy Machowski (Rejent). Tylko wdzięk pozostał Annie Seniuk (Podstolina). Całkiem przepadli młodzi: Jan Frycz (Wacław) i Dorota Dobrowolska (Klara).

Pozostała tragedia Papkina, która na tle ponurego finału okazała się jedyną konsekwentnie zagraną melodią, choć - prawda - w rytmie żałobnego marsza. Nie ma już otwartości ani spontaniczności, ani nadziei, ani uczucia w polskim domu... Choć może wcale nie o nadzieję idzie w losie Papkina. I nie jej domaga się pisząc swój testament. Ten heroiczno-groteskowy gest chwalipięty i ladaco jest dramatycznym poszukiwaniem ostatniej enklawy powagi i człowieczeństwa; próbą zwrócenia na siebie uwagi. Nie jako na obiekt żartów. Ot, może raczej - kochania. Papkin Łomnickiego jest jowialny niczym Falstaff, ale nie ma w nim falstaffowskiej pogody ducha. Jest raczej symbolem rozczarowania.

Ten spektakl z ducha zimny, powściągliwy i cyniczny czyta się jak mądrą książkę napisaną przyciężkim piórem i ubogą w błyskotliwość, za to pouczającą i wywołującą niepokój. Kto chce, może ją nazwać dobrą książką. Natomiast "Krakowiaków i górali" ogląda się jak serię pożółkłych zdjęć sprzed pół wieku, nie wywołujących już dziś żadnego uczucia, choć ktoś z boku podpowiada, że tak, że pamięta, że to przed laty było piękne i dobrze się stało, ze ktoś wtedy zrobił te zdjęcia. Bo choć ten spektakl nosi pieczęć reżyserii Jerzego Krasowskiego, cały jest z ducha i pomysłu Leona Schillera.

Nie był to szczęśliwy pomysł, by uznać układ schillerowski za kanon i powtórzyć go teraz, w 1983 r. na narodowej scenie. Sam Schiller zresztą inaczej by dziś zrealizował "Krakowiaków i górali". Stało się jednak, i na scenie przy placu Teatralnym puszczono w ruch muzealną machinę, epatując kostiumem, furkotem spódnic i pobożnością (wobec Schillera), ale gubiąc nieodwołalnie wielką szansę, by tekst Bogusławskiego zabrzmiał dziś silnie, donośnie i mądrze.

W Narodowym od zgody między zwaśnionymi krakowiakami i góralami aż huczy w głowie: śpiewa się o niej głośno, jak najgłośniej. I mówi. I krzyczy. I przekonuje.

Żyjmy w zgodzie i pokoju

nie dajmy się gorszyć światu

nie ma zysku w takim boju

który czyni krzywdę bratu.

Aż serce się ściska. Gdybyż reżyser zechciał tym słowom nadać serdeczność, powiedzieć je od siebie, porwać aktorów, by kwestie wypowiadali z wypiekami na twarzy, jak kiedyś bywało na tej scenie. Ale nie. Uwięzieni w gorsecie choreograficznych figur i morderczo precyzyjnie rozrysowanej akcji nie mają już ani siły, ani czasu, ani pewnie ochoty na żarliwość.

Widmo zgody krąży więc znowu drwiąco nad radosną w zamierzeniu sztuką i znowu zamiast nadziei mamy poczucie rozdźwięku, jałowości, bezsilności. Ta zgoda, choć tym razem wypowiedziana po tylekroć i dobitnie, znowu nie może się spełnić, znowu przechodzi mimo serc ludzi smutnych i bezradnych. Znowu, choć w Narodowym dzieje się to już wbrew woli reżysera, tematem przedstawienia staje się w miejsce zgody - poróżnienie, a rozgrywa się ono jednocześnie po obu stronach kurtyny. Znowu w ciszy, zamiast wśród śmiechu.

Nie pomogła nawet przysłowiowa świeża krew, nowe twarze w zespole Narodowego chociaż niewątpliwie to one są tym, co w spektaklu najlepsze. Pięknie i leciutko zagrała rolę Basi Hanna Orsztynowicz, która obok Agnieszki Fatygi jest najlepiej śpiewającą aktorką Narodowego. Jej uroda w połączeniu z pozbawionym maniery stylem gry dodawała miejscami temu skonwencjonalizowanemu przedstawieniu rumieńców. Także Jacek Czyż jako Stach mógł się podobać, szczególnie dzięki umiejętności tchnięcia w bladą postać kochanka-fajtłapy wigoru iście młodzieńczego i nawet nowoczesnego. Gdybyż gorset choreografii i ciężkiego niczym kamień u szyi aktorów akompaniamentu orkiestry (nadmiernie chyba celebrowanego) pozwalały na więcej inwencji! O ileż soczyściej wypadłaby postać Doroty z temperamentem zagranej przez Krystynę Królównę. Jej vis comica nie została zresztą wykorzystana w całej pełni, a szkoda.

Tomasz Budyta rolę Bardosa poprowadził zupełnie wbrew ogólnej koncepcji przedstawienia, ale dzięki temu uzyskał siłę kontrapunktu i zdołał przemycić trochę środków wyrazu nowoczesnego teatru. Przekonała mnie jego fascynacja osiągnięciami nauki i techniki (zresztą podstęp Bardosa z elektrycznością doprowadza w sztuce do zażegnania konfliktu i owej niespełnionej interpretacyjnie zgody), tym bardziej że mocno wierzę, iż jest to motyw niezwykle aktualny. Kto wie bowiem, czy potrzeba postępu, nowoczesności, kontaktu z techniką elektroniczną nie jest tym, co - wbrew humanistycznym trwogom i urazom - zdoła dzisiaj połączyć skłóconych ludzi poza wymiarem doraźnej rzeczywistości ekonomiczno-politycznej. Jest to jednak jedyna napawająca otuchą refleksja, która przyszła mi do głowy pod wpływem dwóch przedstawień o zgodzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji