Artykuły

Czy publiczność oszaleje?

Wbrew temu, co się te­raz pisze, nie jest prawdą, że Warlikowski, najlepszy obecnie towar eksportowy polskiego te­atru, zawsze był reżyserem wybitnym. Wybitnym, ale niezrozumianym, bo wy­przedzał swój czas, promo­wał estetykę, na którą pol­scy recenzenci i część publiczności nie chcieli przystać. W rzeczywistości w jego wczesnych pracach nie było widać celu, do ja­kiego zmierza. Zarzucaliśmy mu wtórność, niesamodzielność stylu. Ktoś chciał mu odbierać dyplom reży­sera po "Bachantkach". Sam pisałem, że to genialny, ale jednak kompilator. Wo­bec teatralnej siły jego ostat­nich przedstawień wszystkie te tezy można bez żalu po­tłuc o ścianę.

W trzech ostatnich reali­zacjach ("Hamlet", "Bachantki", "Oczyszczeni") re­żyser warszawskich Rozma­itości już nie błądził, ale tra­fiał w sedno.

KLAPA DEBIUTU

Okazało się, że nie umie pracować bez akceptacji, w kontrze do atmosfery mia­sta, w którym ma dać pre­mierę. Tym trzeba tłumaczyć przyczyny absolutnej klapy jego debiutanckiej działalno­ści w Krakowie, gdzie wysta­wił "Markizę O." według Kleista czy "Zatrudnimy sta­rego klowna" Visnieca. Reży­serował w stresie - czasem w panice - teksty nie zawsze przez siebie wybrane. Odtąd szerokim łukiem omija to miejsce. Bo Kraków jest do szpiku kości mieszczański, nie akceptuje zdecydowanej inności. Jak chcesz tu coś ro­bić w teatrze, to rozmawiaj z duchem Swinarskiego, ob­sadź Annę Polony, postępuj śladem Jarockiego, dłub tam, gdzie dłubał Wajda. A Warlikowski nie chciał. Na pierwszym miejscu postawił estetykę złączoną z intymną wiwisekcją człowieka, a nie przeklęte polskie problemy, dziedzictwo romantyzmu, dialog ze społeczeństwem.

Droga Warlikowskiego to sztandarowy przykład tego, jak człowiek kalkulacji zmie­nia się w swoje przeciwień­stwo. Reżyserowi opłaciło się to, co się zawsze artystycznie opłaca: drapieżność, odwaga, szczere wyznanie, kim się chce być w sztuce. Powolutku na­uczył nas siebie, użyczył swe­go głosu pokoleniu widzów otwartych na inną wrażliwość. Reżyser "Hamleta" to dzie­cko wielkiego miasta. Skupio­ne na sobie, skulone do wnę­trza. Bez pamięci o historii. Kiedyś były to cechy dyskwa­lifikujące reżysera, dziś sta­nowią atut. Co ciekawe, re­żyser nikomu nie narzucał swojej optyki patrzenia na świat. Mówił: "Dajcie mi pra­wo do niej". Warlikowski wpatrzony w otchłań we­wnątrz siebie paradoksalnie widzi także moją otchłań, bo te dwie studnie gdzieś się przecież łączą. Jego scenicz­ny ekshibicjonizm stał się więc naszym prywatnym ekshibicjonizmem. Po "Bachantkach" i "Oczy­szczonych" błysnęła mi szo­kująca myśl, że tak napraw­dę Warlikowski to twórca reli­gijny. Ale nie jest to reli­gijność Krzysztofa Zanussie­go. Warlikowski opowiada o barbarzyńskim Bogu, który tkwi gdzieś w naszym ciele, płci, obsesjach i perwersjach. Z którym łączymy się komunią pożądania, brudu i upadku. To Bóg przyczajo­ny. Niechciany. Bóg, który jest mężczyzną.

Warlikowski od lat pracuje niemal z tą samą grupą arty­stów zdecydowaną na prze­kraczanie granic tradycyjne­go aktorstwa. Należą do niej: Stanisława Celińska, Maria Maj, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Andrzej Chyra, Marek Kalita, Redbad Klynstra, Jacek Poniedziałek. To aktorzy gotowi na urucha­mianie w sobie stanów pato­logicznych, na odrzucenie wstydu, na drogę w poprzek racjonalnej interpretacji. Warlikowski ukazuje przy ich pomocy piękno dewiacji, rozkosz autodestrukcji. Nie każdy aktor to wytrzyma, de­cydując się - powiedzmy - na sceniczną nagość albo tyl­ko psychiczne samoobnażenie. Nie przypadkiem Janusz Gajos rzucił rolą Prospera w przygotowywanej "Burzy", a Jan Englert atakował takie aktorstwo w jednym z felie­tonów w "Rzeczpospolitej".

SAMOOBNAŻENIE

Warlikowski nie wierzy w żadne tabu dotyczące akto­ra i jego ciała. Jacek Ponie­działek w "Tancerzu mecena­sa Kraykowskiego" według Gombrowicza grał ludzką gli­stę pełzającą w operetkowym świecie, odrzuconą przez swego żywiciela. W "Oczysz­czonych" Kane leżał przed nim kadłub obnażonego ko­chanka, bez rąk, nóg i języka. Mężczyzna został okaleczo­ny, bo nie chciał wyznać, że kocha. Nagi Poniedziałek do­tykał dłonią jego genitaliów. Był to nie tylko obraz seksu­alnego pożądania, makabrycznej perwersji, lecz także metafora kastracji. Prawdzi­wa miłość odbiera wszystko. W finałowej scenie Eurypidesowych "Bachantek" z Poniedziałkowego Penteusza zostały już tylko wnętrz­ności, krwawe ochłapy z cia­ła syna rozszarpanego przez antyczną Matkę Boleściwą. Patrząc na głowę króla Teb ściskaną przez opętaną ko­bietę, rozpoznawałem w niej rysy aktora i przez sekundę naprawdę wierzyłem, że w ekstremalnym teatrze Warlikowskiego koledzy Poniedziałka poćwiartowali go za kulisami.

STAN UMYSŁU: BURZA

Warlikowski szuka u no­wych autorów (Sarah Kane, Bernard-Marie Koltes) spotworniałych szczątków daw­nego mitu. W tekstach an­tycznych tropi przeczucie dzisiejszego emocjonalnego brutalizmu. Parokrotnie in­scenizując Szekspira, reżyser traktował te dramaty tak, jakby wystawiał je w obcym języku, w związku z czym musiał do postaci i tekstu dotrzeć przez obraz i fizyczność stojącego na scenie człowieka. Głównym proble­mem tych spektakli stawał się dramat płci, bohaterowie musieli się mierzyć z własną seksualnością.

Warlikowski zawsze zdaje się na intuicję. Jest chime­ryczny, opanowany przez nastroje od euforii po de­presję. Robi teatr z taką pa­sją, jakby każdy jego spek­takl miał być ostatni. Już nie jest jakimś "młodszym zdol­niejszym", barbarzyńcą zmie­niającym oblicze polskich scen. To rzeczywisty mistrz nowego teatru.

W "Kwestionariuszu Prou­sta" opublikowanym w "Wy­sokich Obcasach" w odpo­wiedzi na pytanie o stan swojego umysłu odparł lako­nicznie: "Burza".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji