Artykuły

Studium niedojrzałości

Czy powrót Czechowa? Nie, skoro nigdy na dobre nie odszedł. A jednak w tym, iż gra się go znowu i to bez fałszywych usprawiedliwień, nie tylko zresztą Czechowa, ale też Strindberga, Ibsena, Gorkiego i wielu innych, jest coś znamiennego. Impet awangardy lat pięćdziesiątych przygasł, 70-letni Beckett, choć napisał wiele dla teatru, przetrwa pewnie tylko jako autor "Czekając na Godota", Ionesco wierci się jak stara płyta, sztuk Adamowa i Geneta nie gra się już prawie, a ci wielcy z przełomu stuleci trwają. Co więcej - solidnie czytani ujawniają, że byli prekursorami także w odniesieniu do problematyki dramatu awangardowego.

Maciej Prus, reżyser "Wiśniowego sadu" w Teatrze Współczesnym, spogląda na postaci tej sztuki oczami trzeźwego Łopachina. Ten potomek pańszczyźnianego chłopa i zaradny kupiec, szczęśliwie wykorzystujący koniunkturę, patrzy zdumionymi i nierozumiejącymi oczami na obłędne figury tańca śmierci, jakie uporczywie, wbrew logice bytu, układają osobistości z dworu szlacheckiego. Podsuwa im pomysł na życie, one go odtrącają. Widzi więc Lopachin tylko jedno: że oni wszyscy, i Raniewska i Gajew, i Waria, i Szarlotta, i całe towarzystwo satelitów, po prostu nie dojrzeli do życia. To ono bowiem domaga się od nich natarczywie zmiany stylu bycia i myślenia, oni zaś trwają przy swoich urojeniach i celebrują coś, co już dawno przestało być prawdą. I rzeczywiście są trochę nawet obrażeni na Łopachina, gdy okaże się, że kupiwszy ich majątek na licytacji, nie przynosi im go zaraz w prezencie.

Grają więc wszyscy komedię życia jakby do lustra, którym jest Łopachin: czarują go, prawią coś niezrozumiale o wartościach, o zasadach zwłaszcza, trochę mu schlebiają, a trochę nim gardzą. Celebrują żałobę, gdy jest szansa ratunku, a urządzają bal, gdy zbliża się koniec. I tak zagrywają się w pozach - aż do klęski ostatecznej. Łopachin zaś patrzy i nic nie pojmuje: ci piękni, wartościowi, wrażliwi ludzie, cóż wyprawiają?

"Wiśniowy sad" Prusa nie jest piękną elegią o przemijającej formacji społecznej, ale ostrym ciekawym - w pomyśle! - studium o niedojrzałości i nieodpowiedzialności ludzi, którzy jeszcze mieli wcale niemałe szanse.

Na scenie jednak trochę się to rozpada. Podobają się pierwszy i czwarty akt, utrzymane w wyraźnych rygorach, mniej zaś trzeci - choć jest w nim jedyny elegijny akcent smutnej, niepokojącej muzyki (Jerzy Satanowski), a najmniej drugi spektakl, wiąże się w całość, gdy jest na scenie znakomity Łopachin Jana Englerta - człowiek z tego świata, realista, choć nie wolny od własnych, duchowych rozterek - rozwiązuje się zaś w scenach pozostałych. Najwięcej żalu można mieć do Raniewskiej Haliny Mikołajskiej: aktorka do końca nie jest zdecydowana, kim właściwie jest jej bohaterka. Doskonale - szczególnie w I i IV akcie - sceny ma Czesław Wołłejko. Jego Gajew jest śmieszny, ale nie tą bezradną śmiesznością, w której mogą być i poezja i sentyment; to raczej kabotyński bałwan pełen fochów. Dzięki Wołłejce, ale także za sprawą Damiana Damięckiego (Jasza), Barbary Sołtysik (Duniasza) i - kreacji Wiesława Michnikowskiego, opartej na wątłym materiale, ale zaskakująco bogatej (Jepichodow) - jest ta sztuka także komedią. To zresztą również zasługa Prusa: mieszkańcy "Wiśniowego sadu" - oglądani oczami Łopachina - nie mogą nie być śmieszni. Wyjąwszy Warię, co jest logiczne w koncepcji przedstawienia i co potwierdza się w subtelnej grze Marty Lipińskiej.

Tak więc - przedstawienie o znacznych wartościach, choć może jeszcze nie całkiem gotowe; dla wielu aktorów przecie i dla dwóch aktów warto je oglądać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji