Artykuły

Rytm dekadencji

PIERWSZY raz terminu "dekadencja" użył 115 lat temu Teofil Gautier, pisząc przedmowę do "Kwiatów zła" Baudelaitre'a. Od tego czasu dekadencja powraca falami zawsze wtedy, gdy sytuacja polityczna i gospodarczo-społeczna staje się trudna, gdy ujawniają się konflikty nie pozwalające rokować szybkiego zakończenia. Szczególnie wrażliwi na zachwianie moralnej równowagi są artyści, którzy (broniąc się przed widmem nadchodzących złych czasów, uciekają w potępieńczą radość, w ekscentryczne pomysły i orgiastyczne feerie: kończy się nasza epoka, co będzie dalej - nikt nie wie, bawmy się więc, zapomnijmy o wszystkim, odrzućmy niemądre ograniczenia, raz pofolgujmy skrytym bezwstydnym marzeniom i najdziwaczniejszym pomysłom.

Lata gospodarczego załamania w historii Stanów Zjednoczonych znaczą najwspanialsze filmy Hollywoodu, zdumiewający kult gwiazd opływających w dostatki, posiadających "boskie" przywileje.

Także w Europie początek lat trzydziestych przyniósł podobne nastroje, podbudowane do tego solidnie myślą filozoficzną i dziełami literackimi. Europa zresztą, jak żadne inne miejsce na świecie, od ponad 100 lat opanowana jest obsesją zagłady, końca, przesytu. Przełom lat dwudziestych i trzydziestych w Republice Weimarskiej był szczególnie oddziałującym na wyobraźnię okresem kryzysowym, wzmocnionym przez fakt narastania faszyzmu. Klimat tych lat świetnie oddał swego czasu film Boba Fosse'a "Kabaret" - dzisiaj powracają do niego polskie teatry.

Na naszych scenach zaobserwować można falę dekadentyzmu, wyrażającą się sięganiem po utwory... Bertolta Brechta. Wiąże się to być może z rosnącą fascynacją polskich twórców kulturą niemiecką. Podejrzewam, że ożywione ostatnio kontakty z tą strefą kulturową (RFN jest największym importerem sztuki polskiej; szczególnie w dziedzinie teatru; dość powiedzieć, że tylko tej zimy reżyserują tam jednocześnie: Erwin Axer, Adam Hanuszkiewicz, Kazimierz Dejmek, Kazimierz Braun, Jerzy Jarocki), efektownie manifestowane związki uczuciowe podczas akcji paczkowej z RFN do Polski, a także paradoksalna bliskość obu kultur, choćby przez fakt bezpośredniego sąsiedztwa i wielu wspólnych uwarunkowań obiektywnych spowodowały adekwatność wielu utworów z historii niemieckiego teatru do obecnej sytuacji u nas.

Jest faktem, że w obecnym sezonie niezwykłym powodzeniem cieszy się twórczość Brechta, ale ta przedwojenna z lat 1927-1930, a nie bardziej dla Brechta charakterystyczna - z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Chodzi tu przede wszystkim o antymieszczańskie opery, nieomal naśladujące konwencję amerykańskiego musicalu. "Nieomal naśladujące" znaczy tyle, co "mimo wszystko nie naśladujące" i to stwierdzenie jest dla nas ważne. Mimo bowiem owego, wynikłego z kryzysu światopoglądowo-społecznego dekadentyzmu i tradycyjnego poszukiwania okazji do zagubienia się w "rozpuście sztuki", nieprzypadkowo teatr nasz sięgnął do owych "nieomal musicali" Brechta, a nie po prostu - do przebojów z Broadwayu. Tu właśnie zagrała europocentryczna wrażliwość naszych artystów i nie uświadomiony często pociąg do kultury niemieckiej.

Szczególną karierę robi obecnie brechtowski "Rozkwit i upadek miasta Mahagonny", którego ostatnie słowa brzmią: "nikt dla was nic nie może zrobić". Ale prawdziwe zadziwienie dopiero nadchodzi. Prapremiera tego utworu w Neues Theater w Lipsku (1930) zakończyła się ponoć skandalem, gdyż mieszczańska publiczność silnie zareagowała na prowokacyjność opery i jej antykapitalistyczny wydźwięk. "Mahagonny" utrzymane było co prawda w chwytliwej wówczas konwencji widowiska muzycznego (z pięknymi melodiami Kurta Weilla oraz z wybitną rolą żony Brechta, Lotty Lenya jako Jenny), ale pomyślane zostało jako paszkwil antymieszczański.

Drastyczna opowieść o mieście wszelkich rozkoszy i rozpusty, zbudowanym gdzieś na Alasce, aby wyciągnąć forsę od nadciągających tu z całego świata poszukiwaczy złota, utrzymana była w tonie baśni o XX-wiecznej Sodomie, gdzie nie obowiązuje żadne prawo, żadna moralność, a jedyną zbrodnią ( i to karaną wyrokiem śmierci) jest brak pieniędzy. Miała to być, przestroga i paszkwil. I tak odebrała ją publiczność.

"Mahagonny" w Polsce AD 1982 odbierane jest entuzjastycznie! Jako piękne widowisko, śliczne piosenki, chwila ucieczki w inny świat. I teraz dopiero poczuć można prawdziwy smak polskiej dekadencji! W najciekawszej inscenizacji tej sztuki (Teatr Współczesny w Warszawie) reżyser, Krzysztof Zaleski, dołączył jeszcze kilka songów specjalnie napisanych przez Jacka Burasa. Finałowa pieśń "Jutro" mogłaby się stać dekadenckim manifestem: jeśli wam mówią, że jutro będzie lepiej że coś się zmieni, nie wierzcie - jutro zawsze będzie jutro.

W krótkich odstępach czasu zaprezentowano trzy spektakle, spośród których dwa są najciekawszymi osiągnięciami scenicznymi drugiej połowy 1982 r. "Mahagonny" w adaptacji Jacka St. Burasa i Krzysztofa Zaleskiego w warszawskim Teatrze Współczesnym, ten sam utwór w oryginalnej, brechtowskiej wersji w gdyńskim Teatrze Muzycznym (reż. Kari Wilenius) oraz "Niebo zawiedzionych" - wybór songów z różnych sztuk Brechta w układzie i reżyserii Leny Szurmiej, w warszawskim Teatrze Ateneum.

We Współczesnym po raz pierwszy od czasu "Operetki" Gombrowicza w reżyserii Kazimierza Dejmka udało się wyegzekwować od aktorów teatru dramatycznego tak wysoki poziom muzyczny. Widowisko, skonstruowane w formie opery kabaretowej i powołujące się wyraźnie na estetykę filmu "Kabaret", zawdzięcza połowę sukcesu znakomitym instrumentacjom Jerzego Satanowskiego. Idealne wyczucie stylu, pomysłowość aranżacyjna i bogactwo brzmienia niewielkiego, ale świetnie grającego zespołu muzycznego pod dyr. Tomasza Bajerskiego, nasuwają na myśl wirtuozerię instrumentacyjną Johna Kandera.

Song "Surabaya Johnny" znany jest na całymi świecie. Największe pieśniarki dramatyczne włączają go do swych repertuarów. Ale ani wzorcowa interpretacja Niemki, Giseli May, ani potężna wersja Włoszki, Milvy, ani wspaniale nowoczesne ujęcie Amerykanki Bette Midler, nie dorównują sile wyrazu wykonania Krystyny Tkacz. Ta młoda aktorka nadała pieśni taką moc, że stała się ona osią przedstawienia, jego punktem kulminacyjnym. Jest to o tyle zdumiewające, że "Surabaya" pochodzi w zasadzie ze sztuki "Happy End", ale w ujęciu Zaleskiego stanowi organiczną część inscenizacji.

Oprócz będącej poza wszelką konkurencją Krystyny Tkacz (wdowa Begbick), podziwiać należy role Stanisławy Celińskiej (Jenny), Wojciecha Wysockiego (Jim Mahoney), Adama Ferency'ego (Jacob Smith), Marcina Trońskiego (Mojżesz) oraz Marii Pakulnis i Agnieszki Kotulanki w rolach dziewcząt z przedsiębiorstwa wdowy Begbick. Jest to niewątpliwie najlepsze przedstawienie muzyczne, jakie zrealizowano w stołecznych teatrach w ciągu ostatnich kilku lat. Warto przy jego okazji odnotować ciekawy, z talentem sporządzony przekład Jacka Burasa. Wszystkie jego zalety dobrze można było docenić w porównaniu z tłumaczeniem Ewy Życieńskiej i Edmunda Misiołka, wykorzystanym w przedstawieniu gdyńskim.

Na Wybrzeżu próbowano co prawda wierności wobec brechtowskiego, antymieszczańskiego zamierzenia, ale fatalna i właśnie mieszczańska, jakby przez panią , Dulska projektowana, scenografia Mariana Kołodzieja doprowadziła do brzemiennego w skutki nieporozumienia. Dlatego świetny pomysł Andrzeja Cybulskiego, aby właśnie tutaj, w teatrze słynnym z prapremiery "Kolędy-nocki" Brylla, zaprezentować "Mahagonny", w dużej mierze spalił na panewce. Nie było tu także rewelacji aktorskich, chociaż Zdzisława Specht jako Jenny rokuje pewne nadzieje na przyszłość.

Natomiast niewątpliwie stołeczną rewelacją okazał się spektakl "Niebo zawiedzionych", pokazany na małej scenie Teatru Ateneum. Jest to w zasadzie warsztat reżyserski Leny Szurmiej, przygotowany w toku dydaktycznym. Efekt jednak okazał się tak interesujący, że dyrektor Warmiński udostępnił artystom scenę swego teatru. W spektaklu biorą udział młodzi aktorzy z Teatru Narodowego, Żydowskiego, Komedii i Ateneum oraz Krystyna Janda.

Widowisko Leny Szurmiej znowu odwołuje się do konwencji filmu "Kabaret", co powoduje moją refleksję, że ten film (ze świetnymi rolami Joela Greya i Lizy Minnelli) okazał się dziełem najintensywniej oddziałującym na wrażliwość naszych artystów, gdyż fascynacja nim nie zmniejszyła się jakoś od dobrych kilku lat. Powraca więc nastrój "Kabaretu" i nawet konkretne rozwiązania sceniczne, co nie jest już powodem do chwały. Ale przecież konwencja "Kabaretu" staje się idealną okazją do zaprezentowania talentów aktorskich i wokalnych młodych artystów: Michał Bajor świetnie śpiewa "Pieśń o Mandalay", Tadeusz Chudecki zapowiada nieprzeciętne możliwości i dowodzi swej wielkiej wrażliwości w "I tak być powinno", zaś Jan Szurmiej w "Balladzie o guziku". Ciekawie brzmi "Alabama Song" w ujęciu Elżbiety Kamińskiej, Hanny Śleszyńskiej i Agnieszki Fatygi, Fatyga jest zresztą najsilniejszą osobowością wśród dziewcząt i zwraca na siebie uwagę w emocjonalnej interpretacji "Surabaya Johnny".

Powtarzają się pieśni z "Mahagonny", ten sam krąg nastrojów, zainteresowań, inspiracji i aspiracji. Tylko jeszcze bardziej groteskowo. Tylko że aż do bólu. Nawet - do ściśnięcia gardła. W całkowitym skurczu słucha się songów w wykonaniu Krystyny Jandy. Nie ma ona sobie równych w tej dziedzinie w polskim teatrze, tak jak w opiewaniu poezji nikt nie zbliżył się do Ewy Demarczyk. Janda przypomina w "Niebie zawiedzionych" o swej opolskiej interpretacji "Gumy do żucia", ale jest teraz jeszcze bardziej ekscytująca i dużo... dojrzalsza. "Legenda o martwym żołnierzu" rozpoczyna jej występ, kończy zaś melorecytacja (świetna muzyka tu i w wielu innych piosenkach - Janusza Tylmana).

Którzy mogą odejść, niech idą.

Nie będziemy prosić ich, żeby

zostali.

Niech zostaną tylko ci, którzy nie

mogą odejść.

A potem już tylko Gerardo Ojeda (emigrant chilijski zamieszkały w Polsce) śpiewa po niemiecku "Bydlęcy marsz".

Może więc dekadencję ogłoszono nieco przedwcześnie, może nie jest ona koniecznością, lecz. efektownym sposobem na przetrwanie. I na nie -odchodzenie?

Teatr Współczesny w Warszawie: Bertolt Brecht i Kurt Weill - "Mahagonny", przekład: Jacek St. Buras, adaptacja: Jacek St. Buras i Krzysztof Zaleski, inscenizacja i reżyseria: Krzysztof Zaleski, przygotowanie muzyczne i instrumentacja: Jerzy Satanowski, dekoracje: Wiesław Olko i Krzysztof Baumiller, kostiumy: Irena Biegańska. Premiera w czerwcu 1982.

Teatr Muzyczny w Gdyni: Bertolt Brecht i Kurt Weill - "Rozkwit i upadek miasta Mahagonny", przekład: Ewa Życieńska i Edmund Misiołek, reżyseria: Kari Wilenius, kierownictwo muzyczne: Zbigniew Bruna, scenografia: Marian Kołodziej, ruch sceniczny: Jerzy Sidorowicz. Premiera w listopadzie 1982.

Teatr Ateneum w Warszawie (Scena 61): Bertolt Brecht - "Niebo zawiedzionych" - Songi, teksty polskie: Władysław Broniewski i Robert Stiller, reżyseria i układ tekstów: Lena Szurmiej (PWST), muzyka: Bertolt Brecht, Kurt Weil, Janusz Tylman, opracowanie muzyczne: Janusz Tylman, aranżacje: Zbigniew Bagiński, choreografia i ruch sceniczny: Zdzisław Starczynowski i Jan Szurmiej, scenografia: Edward Ratuszyński. Premiera w grudniu 1983.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji