Artykuły

Jak nie gram, to nie płaczę

- Ja po prostu nie wierzę, że premiera może być udana, a recenzent na ogół ten spektakl ocenia. Według mnie pisanie o premierze jest niekompetentne - mówi JERZY ZELNIK.

Lena Szatkowska: - Jak pan wspomina czasy, gdy przyjeżdżał do Płocka z Cezarym Owerkowiczem albo Jackiem Sobieskim?

Jerzy Zelnik: - Wszystkie chwile przeżywa się bardzo głęboko, każdy czas życia jest czasem nie straconym i mam nadzieję, że wiele z tych propozycji artystycznych, które przedstawiałem w Płocku, zapadły w pamięć, szczególnie widowni, bo z opiniami recenzentów bywa rozmaicie.

Nie ceni pan krytyki?

- Ja po prostu nie wierzę, że premiera może być udana, a recenzent na ogół ten spektakl ocenia. Według mnie pisanie o premierze jest niekompetentne. Ogląda się premierę, żeby zjeść tarte i przeżyć moment pewnego skupienia, ale rzetelne recenzje powinno się pisać po siódmym - ósmym spektaklu, kiedy jest normalna gra. Zdarza się przecież, że aktor jest niedysponowany, że jest niedobra atmosfera na widowni czy na scenie. Powinno się więc obejrzeć co najmniej dwa spektakle, by wiedzieć, jaka jest średnia.

Woli pan teatr, czy film?

- Zdecydowanie teatr i bezpośredni kontakt z widownią. W filmie jest oszustwo, a w takim spotkaniu jak dziś, w Płocku, gdy w scenerii grafik Dalego czytam wiersze Lorki, czuję się najlepiej. Jeśli do tego dodać wspaniałą gitarę Michała Pindakiewicza, to jest pełnia skupienia i tak to odczuwam - fantastycznego odbioru.

W filmie jest oszustwo montażu, a w takim spotkaniu nie ma. Przecież może być tak, że wyrzucą ci dwie najlepsze sceny z filmu. Zagrałem fantastycznie umieranie, miałem taką niezłą scenę, którą wyrzucił mi reżyser w "Pragnieniu miłości". To on decyduje, co zostanie. Nagle to wyrzuca i rola ubożeje. Nie panuje się nad materiałem w filmie i to jest przykre.

Jeśli cofniemy się do pańskiego debiutu i roli w "Faraonie", to wydaje się, że wszystko tam było celowe i zadowoliło aktorów?

- Byłem człowiekiem 19-letnim i swój tam udział nazwałbym raczej przygodą, bardziej ludzką niż zawodową, bo zawodowo byłem zielony. Mogłem zagrać dobrze, ale przy pomocy intuicji i dobrego reżysera! Byłem najmłodszy w tym towarzystwie, ale nie dali mi taryfy ulgowej, to była bardzo ciężka praca. Ze 110 osób, które tam zaczynały zostało do końca produkcji może piętnaście. Inni się wymieniali, wyjeżdżali. Nie każdemu chce się wstawać o czwartej rano, jechać dwie godziny na pustynię, tam w upale pracować do siedemnastej,

kiedy normalni ludzie mają sjestę.

To była najcięższa praca mojego życia. Druga, to "Sztukmistrz z Lublina" w teatrze "Roma" w reżyserii Jana Szurmieja. Miałem szczęście pracować z Agnieszką Osiecką i Zygmuntem Koniecznym, i na zmianę z Krzysztofem Gosztyłą graliśmy Jaszę, przygotowując się wcześniej w cyrku, w Julinku. Świetny spektakl artystyczny, wielkie wydarzenie z ogromnym nakładem środków poszedł niestety tylko kilka razy. Przyjemności grania pozbawił nas ówczesny dyrektor Kaczyński. Zdjął spektakl i źle zrobił. Sam sobie nóż w plecy wbił. Tak naprawdę, to ja z dużych ról cenię Zygmunta Augusta. Bo jednak w "Faraonie" przecierałem szlaki. Bawiłem się raczej w aktorstwo.

Co pana interesuje, kiedy pan nie gra?

- Niegranie jest wielkim prezentem. Jeśli nie wchodzę w jakąś nową sztukę w macierzystym teatrze, to nie muszę tam spędzać całego dnia, mogę sięgać po lektury, napisać scenariusz, monodram, jakiś montaż poetycki. Wtedy mam też czas na lektury, rodzinę, rekreację, spotkania, wyjazd. Mogę pójść do kina, do teatru. Nie jest tak, że jak nie gram, to plączę. Cieszę się, że nie gram.

Jest to dla mnie wspaniałe, że nie muszę cały czas przebywać na scenie, nie muszę być aktorem. Mogę być jeszcze czytelnikiem, człowiekiem, którego pytają o sprawy społeczne, polityczne, jak na przykład o wydarzeniach na Ukrainie.

Jaka jest pana opinia w tej kwestii?

- Jeżeli kraj ma za sobą tylko dwa krótkie okresy niepodległości, to rozumiem jego determinację. Na Zachodzie myślą, że Ukraina to u krają Rosji. Nas również Zachód uważał za część Związku Radzieckiego. Zachód wymaga sporych rekolekcji politycznych. Muszą zrozumieć, że są kraje, które mają własną kulturę, pragną własnej państwowości. Jesteśmy chyba na początku jakiejś drogi na świecie i w środku wielkich wydarzeń. Trzeba mieć stalowe nerwy, żeby to wytrzymać. Jak reagować na to w sensie ludzkim, moralnym i artystycznym. Człowiek musi przecież zareagować na wydarzenia, których jest świadkiem, uczestnikiem, w małym stopniu też twórcą. Nie chcę sobie nic przypisywać, ale przez trzynaście lat dość mocno się angażowałem związkowo, społecznie i politycznie. Nawet brałem udział w paru kampaniach wyborczych, na rzecz m.in. Wałęsy, braci Kaczyńskich, Korwina Mikke, wcześniej komitetów obywatelskich.

Może o tym napisać we wspomnieniach?

- Interesuje mnie nie tylko literatura piękna, ale biograficzna, polityczna i naukowa. Nawet gdybym chciał napisać książkę, to połowę stanowiłyby cytaty - mądre myśli ludzi, na których się uczyłem, które stawały się moim credo życiowym. Być może, tak jak mój ojciec, który był reżyserem przez kilkadziesiąt lat, a na starość został poetą, coś mnie w tym kierunku ciągnie. Poezja stale mi towarzyszy, zobaczymy. Na razie mam niecałe 60 lat i próbuję coś dobrego zrobić w zawodzie wyuczonym. A co będzie dalej?

Co pan czyta najchętniej?

- Jestem dinozaurem literatury. Najczęściej sięgam do tego, co jest mi potrzebne. Bardzo dużo wierszy, na kilogramy po prostu, dlatego że mam ciągle zamówienia, by recytować, albo czytać nowe książki na promocji.

Czytałem ostatnio książkę Marysi Nurowskiej pod ironicznym tytułem "Mój przyjaciel zdrajca" - o pułkowniku Kuklińskim. Z tej książki wynika dla mnie jedno, zresztą tak myślałem już wcześniej, nigdy nie uważając Kuklińskiego za zdrajcę. W tych czasach trzeba było być niezwykle odważnym człowiekiem, by tak postąpić jak on, zapłacił za to potworną cenę. Może nasza historia to doceni, że nie Jaruzelski a Kukliński próbował w Polsce coś dobrego zrobić i może uchronił przed rozlewem krwi.

Czy jako mężczyzna zbudował pan dom, posadził drzewo?

- Cztery razy się budowałem. Najpierw było to piętro na parterze moich teściów. Później zbudowałem prawdziwy dom. Kolejno urzekła mnie dolina nadbużańska i tam też powstał mały domek, a wreszcie mieszkanie, z myślą o synu.

Ludzie nie szanują ciszy, a ja do niej uciekam. Dla mnie cisza jest skarbnicą natchnienia. Znajduję ją w domu.

Na zdjęciu: Jerzy Zelnik.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji