Artykuły

Błazenada świata

Naprawdę przykry świat zbudował nam litewski reżyser. Świat sztuczny, bez żadnych wartości. Świat zużyty. Tym samym jeszcze bardziej prawdopodobny i współczesny - o "Królu Learze" w reż. Cezarisa Graužinisa we Wrocławskim Teatrze Współczesnym pisze Tobiasz Papuczys z Nowej Siły Krytycznej.

Pierwsza scena. Scena milczenia. Czy rzeczywiście pierwsza? Tytułowy bohater w stroju wyraźnie niekrólewskim błąka się bez celu. Jasny parkiet zalany krwistoczerwonym światłem. Kwadratową przestrzeń wyznacza sześć szarych kolumn. Między dwoma z nich fragment muru. Werbalna cisza potęgowana jest przez głośne kapanie kropel wody do któregoś z wielu ustawionych na scenie metalowych wiader. Następnie odgłos burzy, który powoduje lęk na twarzy Leara (Bogusław Kierc). Ten w strachu zakłada płaszcz i chowa się za filarem. Wyczekuje. Ta sekwencja pozostawia silne wrażenie, że to, co mamy obejrzeć, już się rozegrało. Historia władcy, który podzielił królestwo między córki, co jak wiemy, nie wyszło mu wcale na dobre, w jakimś sensie, tym pierwszym obrazem została już widzom opowiedziana.

Krajobraz po bitwie? Sugeruje to przecież kolor oświetlenia, ale nic nie jest w tym spektaklu pewne. Wchodzi Błazen (bardzo dobra Maria Czykwin), który od samego początku, za sprawą wiedzy i samoświadomości jest demiurgiem tego świata. Władza króla to przy jego możliwościach tyle co nic. Stwarza nam więc od początku całą rzeczywistość. Przyszłą czy minioną? Trudno powiedzieć. Cezaris Graužinis, reżyser wrocławskiego przedstawienia, z wyczuciem dba o to, aby zatrzeć jednoznaczne granice między snem, mimowolnym odtwarzaniem pamięci, rojeniami szaleńca czy antycypacją proroka. To jedna z najmocniejszych stron jego interpretacji. Punkt ciężkości dramatu maksymalnie przesunął na postać Błazna, który w większości przypadków wypowiada się za tytułowego bohatera i pozostaje z nim w głębokich relacjach. Lear wyraźnie się go boi, ponieważ ten jest nosicielem prawdy. Wprawdzie i Szekspir uczynił tę postać jedną z kluczowych dla swego dramatu, jednak w wizji Graužinisa, Błazen staje się głównym bohaterem. A do tego stoi ponad tą historią. Podpowiada pozostałym postaciom dialogi, zmusza ich do działania. Sam Król jest zmarginalizowany, wyraźnie słaby, raczej udaje szaleństwo, niż rzeczywiście postradał zmysły. Wstydzi się własnej starości. Gdy wypowiada pierwsze słowa: "Gdzie byłem i gdzie jestem?", robi to w taki sposób, jakby wiedział, że nigdy nie uzyska satysfakcjonującej go odpowiedzi.

Naprawdę przykry świat zbudował nam litewski reżyser. Świat sztuczny, bez żadnych wartości. Świat zużyty. Tym samym jeszcze bardziej prawdopodobny i współczesny. W nim nieszczerzy teatralni ludzie. Marionetki własnych żądz. Może takie właśnie ich przeznaczenie? Dookoła twarze i maski. Trudno rozróżnić, kto jest kim. Kto cynicznie gra, a kto ma dobre intencje. Starzy, szaleni, szczerzy i samoświadomi są w tej rzeczywistości wykluczeni. Traktowani jako niebezpieczna i uciążliwa osobliwość. Anomalia.

Tyle jeśli chodzi o sensy, które reżyser wydobył z tekstu. Być może, nie jest to Szekspirowskie odkrycie Ameryki, jednak ważne jest, jak to zostało zrobione. Całą opowieść Graužinis obudował procesem powstawania przedstawienia. Ponad dramat Szekspira wprowadził własną metateatralną warstwę. Znak teatralny jest tu umowny tak bardzo, jak to tylko możliwe. Niewiele rekwizytów, głównie działania ruchowe. Ruch w tym spektaklu zaciekawia o tyle, że jest ilustracyjny, często bardzo zabawny, momentami pantomimiczny, jednak co istotne - niebanalny i niespodziewany. Zanim zobaczymy daną sekwencję, naprawdę trudno przewidzieć jak zostanie rozwiązana. Mamy więc onomatopeiczne "kling, kling, zgrzyt, zgrzyt" na pokazanie pojedynku. Finałowa bitwa będzie polegała na wzajemnym rzucaniu się wiadrami, z których za chwilę zwycięzcy wypiją krew swoich wrogów, by potem być tą krwią dosłownie pijani. Aktorzy momentami stylizują swoją grę na improwizację. I mimo tego zewnętrznego poziomu, który z założenia wprowadza pewien dystans, reżyser nie rezygnuje z opowiadania Szekspirowskiej historii przy pomocy pogłębionych psychologicznie postaci.

Aktorzy odgrywając swoje role, balansują zatem i to bardzo umiejętnie na tych dwóch poziomach. Płynne są te przejścia niezwykle. Budzą śmiech - i bardzo słusznie. Bo tą formą mówi reżyser, że życie to farsa, zabawa, błazenada. Tu nie ma ostatecznego celu, tu nie ma też sensu. To po prostu trudny i bardzo często również przykry proces inscenizowania własnego życia. Ileż razy każdy z nas nieudolnie i w sposób groteskowo śmieszny odgrywa w rzeczywistości podobne scenki? I właśnie najbardziej o tym jest dla mnie wrocławski "Król Lear". O współczesnej rzeczywistości - rzeczywistości spektaklu. Podkreśla to wydatnie ostatnia scena. Wszyscy aktorzy kładą się na ziemi - mrą. Zaraz potem wstają i pokazują wyrazem twarzy, że zdają sobie sprawę, że chyba jednak powinni leżeć. Tak wypadałoby niewątpliwie. Dla dobra sztuki i powagi profesji. Kładą się zatem ponownie. I znów naraz podnoszą się, by tym razem w ruchu, w którym przypominają nakręcone zabawki, zejść ze sceny. Chwilę wcześniej Lear wypowiedział swoją ostatnią, w tym bez wątpienia udanym przedstawieniu, kwestię. "Już jesteśmy u kresu?" - zapytał z wieloznacznym niepokojem. U jakiego kresu? Życia? Historii? Spektaklu? Przecież jak wynika z tego, co widzieliśmy, toż to tylko udawanie, zabawa, maskarada. Zupełnie jak w tej rzeczywistości, która nas czeka po wyjściu z teatru.

Ona nie ma kresu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji