Artykuły

Buch-bachem go! I hoc, hoc...

Esencja twórczości Gombrowicza - więcej człowieka w człowieka i więcej człowieka w Polaku, mniej Polaka Polskiego, Jedynego, Niepowtarzalnego, polskość jako siła moralna Polaków, nie ich historia, losy, trudności i charakter narodowy.

Bardzo to bliskie Norwida, bardzo współbrzmiąc dziś z homiliami Jana Pawła II.

Pisze się i mówi o Gombrowiczu, że był trybunem antyhistoryzmu w literaturze, że postulował uwolnienie się od historii i jej determinant. Rozumiał to jako skupienie sił intelektualnych i moralnych człowieka na samopoznaniu i samookreśleniu. Wykształcić osobowość, stwarzać sytuację, które sprzyjają wykreowaniu takiego naszego wizerunku jaki sobie zaprogramowaliśmy. Dążyć do tego.

Wiedział, że ani to łatwe, ani do końca osiągalne, możliwe. Ale cele wytyczane tworzą postęp, nie w efekcie cud rozwoju cywilizacji - bo efekt zawsze nie osiąga progu projektu, albo, osiągnąwszy, jest projektu karykaturą - ile w drodze do celu. W gruncie rzeczy: chrześcijański prometeizm, apostolat samodoskonalenia. Tylko, że u Gombrowicza to wszystko trzeba dopiero wyłuskać z pamfletowej, bezlitosnej drwiny, która służy jako forma ataku na prowincjonalne, skarlałe i żałosne narodowe Ja. Gombrowicz temu polskiemu Ja przeciwstawia z całą powagą i megalomanią swoje Ja. On, Gombrowicz to mówi, on Gombrowicz raczy szydzić lub dostrzegać...

Bardzo wielu ta konwencja i stylistyka drażni, nawet rani. Padają pytania: jakim prawem? Emigrant z dalekiej Argentyny rzuca w twarz oskarżenia najboleśniejsze, chłoszcze, ustawia do kąta nasz styl bycia, historię, nasze postawy i osławiony "charakter Polaka", słowem tę naszą narodową nadzwyczajność i jedyność. Obrażeni rzadko już zadają sobie trud pomyślenia: po co, mianowicie, te ataki i pamflety, czemu to służy (określenie - wytrych przydało się tu jak ulał).

A służy, temu samemu co Norwidowe: "Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek". Gombrowicz wyraża tę myśl na sposób dwudziestowieczny, zgodnie z duchem epoki w centrum życia stawiającej rozwój indywidualny jednostki i językiem - znów zgodnie z epoką - ironicznego pamfletu, potocznym i rutynowym językiem artystycznej awangardy naszej doby.

Dzieło Gombrowicza, powiada francuski filozof i krytyk Lucien Goldman, to najwybitniejsze - obok Geneta - dzieło awangardy dwudziestego wieku.

Tyle Francuz, ale Francuzi znają od lat całość twórczości Witolda Gombrowicza. Do nas wróciła ona na prawach niejakiego snobizmu, ale czy prawdziwego zrozumienia - wątpię.

W ostatnich latach teatry grywają Gombrowicza z upodobaniem. Najczęściej są to groteskowe przedstawienia, w których trudno o jasną eksplikację sensu. Grywa się utwory dramatyczne i adaptuje powieści.

"Transatlantyk", wydany w książce razem ze "Ślubem" w Paryżu w roku 1953 jest plonem szkiców pisarza z lat 1948-50. Ta powieść ma pozornie najprostszą konstrukcję - opowiada w karykaturze losy Gombrowicza w roku 1939, kiedy to znalazł się W Argentynie. Charakteryzuje ówczesną Polonię argentyńska, rozprawia się z zaściankiem polskim na antypodach. W istocie przede wszystkim - jest "Transatlantyk" parabolą polskości w jej ujemnym, nienawistnym Gombrowiczowi wymiarze: cierpiętnictwa, bohaterszczyzny, warcholstwa, pijaństwa, infantylizmu, lekkomyślności i prowincjonalizmu. Pisarz, posiłkując się własnymi doświadczeniami tworzy modele polskich postaw, typów i sytuacji przydatne na wynos - na emigracji, ale nieobca i w kraju. I bodajże - w każdych czasach, złych i dobrych.

"Transatlantyk", perli się dowcipem i złośliwością, burzy gniewem na miałkość polszczyzny - Ojczyzny. Z "Transatlantyku" pochodzi właśnie idea Synczyzny (w opozycji do Ojczyzny) - odświeżenia duchowego, zerwania z tradycją, która pęta, i przywarami, które wyniesiono na ołtarze.

W Polsce dano jut trzy adaptacje "Transatlantyku" - w Łodzi, Krakowie i Wrocławiu, przy czym autorem dwu pierwszych była jedna osoba, Mikołaj Grabowski.

Obecnie w Teatrze Ateneum pokazano widzom czwartą. Jej autorem i reżyserem przedstawienia jest aplaudowany niedawno gorąco - i słusznie - za inscenizację "Pornografii" Gombrowicza w tymże Ateneum młody reżyser Andrzej Pawłowski.

Nie dziwię się iż zabrał się do tego tekstu; eksperyment z "Pornografią" udowodnił, że czuje Gombrowicza i czyta go wnikliwie.

Ale sukces nie zawsze chodzi parami. Nawet tam, kiedy wszystko prawie skłania do tego, by zaistniał.

"Transatlantyk" w Ateneum przyjęto na premierze bardzo gorąco. Sukces wisiał w powietrzu, sala bardzo go chciała, bo wypełniła się po przysłowiowe brzegi do ostatniego stojącego miejsca. I może się swego doczekała, bo klaskała długo.

Ale to nie zmienia faktu, że nie powtórzył się cud z "Pornografią". Przedstawienie jest atrakcyjne, solidne, grane profesjonalnie, ale... "pusto i pusto" jak powiada się w "Transatlantyku".

Wszystko tu w zasadzie jest, ale jest bardzo zewnętrzne, powierzchowne. Tej zewnętrzności, dosyć ilustracyjnej, kabaretowych rozwiązań tkwi jeden człowiek śmiertelnie serio: Witold Gombrowicz w interpretacji Jerzego Kryszaka. Ten Witold jest niemal Konradem, tak dalece szarpie się w sytuacjach bylejakości i sztampy, małostkowych gestów i idiotycznych demonstracji. Może to być, owszem, pomysł na Gombrowicza moralistę - z czym się zgadzam i co wyjaśniam na początku niniejszego - ale pomysł, który niesie teatralne pułapki. I chyba, moim zdaniem Andrzej Pawłowski w te pułapki wpadł. Bo reszta bohaterów z "Transatlantyku" zachowuje się prowokująco debilnie i ten debilizm autor ostro, najgrubszą kreską, podkreśla. Podkreśla i reżyser warszawskiego przedstawienia, ale skoro autodrwina i sceptycyzm zostały odebrane samemu Gombrowiczowi - narratorowi, to te typy polskie jawią się jakby z innej operetki, już nie groteskowo a rewiowo wręcz. Prześmiesznie, ale w stylu Majakowskiego - odfajkowuje się jeden czarny charakter po drugim, jedną głupotę po drugiej, schematycznie, typologicznie, czysto informacyjnie. Tworzą się dwa światy - surrealistyczny wszystkich dookoła i tragiczno-egzystencjalny Gombrowicza doznającego swoich wtajemniczeń. One się muszą różnić te światy, ale nie aż tak, by wyłączyć głównego bohatera z uczestnictwa w tym, co go mierzi, ale w czym przecież trwa. W czym trwa zresztą zgodnie z tekstem książki. Kibicując nawet. Dlatego wszyscy tu - poza Kryszakiem grającym kogoś z wielkiego repertuaru romantyków - są właśnie zewnętrzni, płasko-gombrowiczowscy.

A spektakl ma dobrą obsadę: Jan Świderski (Ojciec), Jerzy Kamas (pedał Gonzalo), Michał Bajor (Ignaś), Marian Kociniak (Minister Kosiubidzki), Jan Kociniak (Baron), Marian Opania (Pyckal). I tak dalej, aż do końca listy.

Czy mam pretensję do aktorów? Każdy z nich gra postać, którą grywał ostatnio przez lata i robi to znakomicie, ale jakoś tak... grepsami i techniką wyłącznie. Jakby nie wszyscy do końca rozumieli co i po co tu wykpiwa - i co i po co winno się z tego ocalić.

Bawiący publiczność Jerzy Kamas jako "puto" w czerwonym fularku pod szyją jest, owszem, homoseksualistą jak z pierwszych stron zachodnich magazynów, ale też i gra tylko to - etykietkę: pederasta. Sprawa zniewalania chłopców jaka wiąże się z postacią Gonzala nie wychodzi zbyt wyraźnie. Bo nie chodzi przecież tylko o skłonności erotyczne Gonzala - zniewala najgroźniej jego indyferentyzm, amoralność, kapitały, smak nowych teorii "wolności" itp.

Podobnie jak z Gonzalem ma się rzecz z wieloma postaciami, zabawnymi i dobrze zagranymi ale bardzo w stylu: puściliśmy w ruch odpowiedni komputer i mamy efekt. Sprawni, i doświadczeni a też i - niektórzy - wybitni aktorzy Ateneum dobrze zagrają każdą partyturę. Chodzi o to, by... "z tego coś wynikało" jak powiedziała mi pewna licealistka na przerwie. Z czym zgadzam się w stu procentach.

Więc w sumie - niedosyć z przesytu. Stawiając sprawę jasno - mój niedosyt. Nie mam zamiaru ferować kategorycznych wyroków: któż to wie, jaki właściwie chce dzisiaj mieć teatr widownia? Może właśnie łatwy, lekki, komunikatywny i niekoniecznie oferujący coś do przemyślenia serio, coś - jak powiadali moderniści - istotnego? Któż to wie? W cenie jest raczej efektowność niż efektywność intelektualna.

Efektowny spektakl udał się Andrzejowi Pawłowskiemu na pewno. Wszystko toczy się żwawo w rytmie "buch i bach! I hoc, hoc na straszno i głupio, i buchem go i bachem..." Prawidłowo.

Chciałabym tylko dowiedzieć się czy Andrzej Pawłowski sam nie jest bardziej zadowolony z "Pornografii"...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji