Artykuły

Blaski i cienie "Kobiety bez cienia"

Mimo że od strony reżyserskiej wiele można temu widowisku zarzucić, bez wątpienia stanowi wielką ucztę dla melomanów i znajdzie swoich zwolenników - o "Kobiecie bez cienia" w reż. Hansa-Petera Lehmanna w Operze Wrocławskiej pisze Aleksandra Konopko z Nowej Siły Krytycznej.

Polska prapremiera "Kobiety bez cienia" Ryszarda Straussa to przede wszystkim sukces orkiestry Opery Wrocławskiej znakomicie poprowadzonej przez Ewę Michnik. Niestety twórcom nie udało się tego efektu rozciągnąć na całość spektaklu, który w sferze inscenizacji odbiega dość mocno od kunsztownego muzycznego wykonania. Reżyser przedstawienia Hans-Peter Lehmann, "specjalista od Straussa i Wagnera", znany jest we Wrocławiu z monumentalnych widowisk wszystkich części tetralogii "Pierścień Nibelunga" Wagnera zrealizowanych w latach 2003-2006 w tutejszej Hali Stulecia. Jednak tym razem artyście nie udało się zaimponować publiczności swoją twórczą formą.

"Kobieta bez cienia" Lehmanna jest inscenizacją nierówną, na którą pada wiele małych cieni. Mowa tu między innymi o zachowawczości i braku rozmachu. Grzechem jest również zbyt mocno momentami rzucająca się w oczy sztuczność i dosłowność rozwiązań scenicznych (jak np. sztuczne plastikowe sztuki mięsa w domu Farbiarza przywodzące na myśl tandetną ekspozycję na temat życia jaskiniowców, czy atrapa ogniska z migającym czerwonym światełkiem i małą smugą nienaturalnego dymu) oraz potraktowana po macoszemu, mało rozbudowana choreografia. Żal, że Lehmann pozwolił sobie na takie zaniedbania, bo potencjał w operze Straussa tkwi ogromny. Mamy tu do czynienia ze współistnieniem dwóch światów - ludzi i duchów. Libretto Hugona von Hofmannsthala to właściwie baśń, której niezwykłość odbija się w dźwiękach muzyki. Baśniową rzeczywistość można więc było potraktować dużo bardziej metaforycznie, subtelnie i z fantazją. Umknęła gdzieś Lehmannowi magia i cudowność historii, a w zamian tego reżyser zastosował prosty, mało ambitny podział światów zaakcentowany niemal jedynie przyporządkowaną każdej z rzeczywistości scenografią (świat bogów/duchów - schody i odbijające światło lśniące kolumny, a świat ludzi - uboga, ponura chata Farbiarza). Różnice podkreślały również kostiumy i światła pojawiające się w dużo większej ilości oraz jasnych barwach w chwilach, gdy pokazywana była przestrzeń nadzwyczajna, a dużo bardziej jednolite i stonowane towarzyszyły zwykłemu ludzkiemu życiu.

"Kobieta bez cienia" to opowieść o dwóch małżeństwach, które dojrzewają do prawdziwej miłości. Obie pary borykają się z problemami i brakiem spełnienia w związku. Para Cesarska reprezentuje fantastyczno-mityczny świat duchów i bogów. To Cesarzowa (Susan Anthony) jest właśnie tytułową kobietą bez cienia. Aby ocalić męża od śmierci (zamiana w kamień) musi stać się podobna do kobiet ze świata ludzi, czyli posiąść cień. Ten jest bowiem symbolem kobiecości, płodności i małżeńskiego spełnienia. Z zupełnie odwrotnym problemem zmaga się Żona Farbiarza (Evgeniya Kuznetsova), która nie chce zostać matką, a której mąż pragnie licznego potomstwa. Losy obu par w pewnym momencie się krzyżują. Cesarzowa wraz ze swą wierną Mamką (Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak) podejmuje próbę wykupienia cienia od żony Baraka . W ostatnim momencie orientuje się jednak, że doprowadzi tym do nieszczęścia ziemskiej pary i sama tym sposobem również nie zazna spokoju. Przez cały spektakl obu kobietom towarzyszą głosy nienarodzonych dzieci, które już w finale otaczają dookoła obie pary jako ich szczęśliwe pociechy. Lehmann w ostatnich scenach zapędził się najdalej w kwestii dosłowności i niepotrzebnego patosu. Zakończenie jest nieznośnie sentymentalne. To happy end poddany niestety w sposób bliższy kiczowatej telenoweli niż tak pięknej operze. Szkoda, że reżyser nie zapanował nad swoim upodobaniem to tego typu rozwiązań, bo przez to inscenizacji sporo brakuje do nowoczesnego, w pełni dopracowanego operowego widowiska. Tym samym ogranicza też śpiewakom możliwość rozwijania dramatycznego wymiaru ról, którzy choć pod względem wokalnym wypadają doskonale, w kwestii kreacji aktorskiej są chwilami nieporadni. Oczywiście poza tymi usterkami Lehmann powołuje do życia na wrocławskiej scenie również kilka efektownych scen jak ta, w której Cesarzowa płynie łodzią do królestwa bogów lub kiedy Farbiarz i jego Żona oddaleni od siebie zaczynają zdawać sobie sprawę z ważności własnych uczuć.

Można powiedzieć, że Lehmann miał szczęście, że reżyserował operę, która została tak świetnie przygotowana pod kątem muzycznym. Gra orkiestry przysłania bowiem słabości inscenizacji. Melomani i tak będą doceniać widowisko choćby ze względu na wykonanie partytury oraz sukcesy wokalne. A w tej kwestii z pewnością jest czym się zachwycać. Ewa Michnik zaprosiła do współpracy znakomitych gości, którzy trudne partie opery Straussa wykonywali już wielokrotnie w światowej rangi teatrach operowych. Na przykład Susan Anthony śpiewająca tzw. młodzieńczym sopranem dramatycznym wcześniej występowała już w roli Cesarzowej w Deutsche Oper w Berlinie w Hamburgische Staatsoper i Deutsche Oper am Rhein Dusseldorf. Nic dziwnego, bo solistka dobrze radzi sobie z wielością ornamentów koloraturowych w I akcie. A później, kiedy muzyka ilustruje przemianę psychologiczną jej postaci, porusza dramatycznymi partiami zbudowanymi na elementach krzyku i dolnych rejestrach głosu sopranowego. Dużo bardziej interesująca była jednak debiutująca we Wrocławiu Evgeniya Kuznetsova w roli żony Baraka. Jej sopran dramatyczny stał się ozdobą całego widowiska. Kuznetsova bez trudu i z wielkim wdziękiem opanowała ostrą, pełną skoków interwałowych linię melodyczną kreując jednocześnie ciekawą postać również na poziomie aktorstwa dramatycznego. Z gwałtowną linią o skomplikowanej rytmice musiała poradzić sobie natomiast śpiewająca mezosopranem Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak. Na tym tle nieco słabiej, wypadli mężczyźni. John Horton Murray - tenor dramatyczny wykonał arie o bardzo wyrazistej i niełatwej melodyce poprawnie, ale bez większego polotu. Dużo bardziej przekonujący mimo, że linia melodyczna przypisana do jego postaci jest łagodna i właściwie jednolita, był Wolfganag Brendel (bas baryton) w roli Baraka Farbiarza. Ważną funkcję w przedstawieniu spełnia także chór poprowadzony przez Małgorzatę Orawską, w który zdecydowanie dominują żeńskie głosy. Niemniejszych emocji dostarcza widzom świetnie przygotowany pod względem wokalnym chór dziecięcy, w którym grupa kilkuletnich dzieci wciela się w chór dzieci nienarodzonych (grupę prowadzi Bassem Akiki).

We wrocławskiej "Kobiecie bez cienia" najbardziej jednak zachwyca praca orkiestry. Michnik wraz ze swoimi muzykami opanowała skomplikowaną partyturę opery w najdrobniejszych detalach. Dodatkowo dyrektor Opery Wrocławskiej dyrygowała tym razem dużo większą niż zwykle, bo niemal stuosobową, orkiestrą (muzycy zostali umieszczeni nawet na balkonach widowni). Zdecydowanie należą się tu słowa uznania za umiejętność wydobycia z tak dużym wyczuciem różnorodnej i bogatej instrumentacji dzieła Starussa. Najbardziej cieszą ucho oryginalne brzmienia chińskich gongów i zupełnie niecodzienne w operze, ciekawe barwy dźwięków. Wiele jest tu fragmentów pełnych ekspresji, ale sporo także pięknej, kameralnej symfonicznej muzyki. Atutem orkiestry jest dodatkowo duża grupa solistów, ale chyba najciekawiej wypadają finezyjne interludia towarzyszące zmianom dekoracji. Widz może się nimi w pełni rozkoszować, nie zakłócając sobie odbioru nie zawsze udanymi obrazami inscenizacji.

Mimo że od strony reżyserskiej wiele można temu widowisku zarzucić bez wątpienia polska premiera "Kobiety bez cienia" stanowi wielką ucztę dla melomanów i znajdzie swoich zwolenników.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji