Artykuły

Mdławy coctail

To była próba samobójcza. Bo co kogo dziś obchodzi banalny małżeński czworokąt, w którym krzyżują się niespecjalnie silne namiętności. Salonowa komedia, którą odegrać można nie wstając nieomal z krzeseł, w repertuarze gwarantuje pustynię na widowni i wzruszenie ramion recenzentów.

A przecież to nawet nie jest zwyczajna komedia spod znaku dobrych manier równie dobrego, choć nieco nadpsutego towarzystwa. To zbyt banalne jak na Thomasa Stearns Eliota.

Powściągliwość autora "Jałowej ziemi" może dzisiaj mylić. Znacznie łatwiej zrozumieć jego intencję, oglądając nie wystawiany u nas od stanu wojennego "Mord w katedrze", niż "Coctail party" właśnie przygotowane w warszawskim Teatrze Kameralnym przez Macieja Prusa. Eliot usiłował przede wszystkim przywrócić życie teatrowi religijnemu. Nie tylko dlatego, że religijne są w istocie źródła teatru. W świecie "wydrążonych ludzi", pozrywanych nici tradycji, bogów, którzy odeszli, chciał, przynajmniej na scenie, "dotrzeć do tego, co powszechne i trwałe". Pod powierzchnią banalnych, psychologicznych motywacji odnaleźć metafizyczny wymiar ludzkich wyborów. Tylko w ten sposób zrozumiały staje się tajemniczy finał "Coctail party", w którym tragiczna ofiara, ból, męczeństwo, sprowadzane zwykle do rejonu spraw absurdalnych, stają się na powrót sensem życia.

Odejście od wiersza, zdaje się mówić Eliot, było największym błędem europejskiego teatru. Tym samym z wyżyn powszechności spadł do pośledniej rangi zwierciadła codzienności. Jednak, aby przywrócić teatrowi jego wielkość Eliot w "Coctail party" stosuje metodę małych kroków. Wybiera tradycyjną formę, ostro pnąc się w górę. Nawet wiersz pozostaje biały.

Maciej Prus jakby obawiał się, że przytępione zmysły współczesnej publiczności nie nadążą za autorem. Nie znalazł jednak skutecznej recepty na obniżenie lotu przy jednoczesnym zachowaniu poetyckiego pułapu. Dlatego aktorzy, chociaż unieruchomieni na krzesłach, miotają się pomiędzy prozaicznymi, chociaż z wyższych sfer, typami z krwi i kości a drewnianymi, uzbrojonymi w niejasne znaczenia figurami. Jej symboliczność Julia Niny Andrycz, jedna z trójki "aniołów", którzy są akuszerami życiowych decyzji protagonistów "Coctail party", zagarnia całą scenę dla swoich sklerotyczno-maniakalnych tyrad. Zbigniew Bielski, aktor z natury "wsobny", jako Sir Henry Harcourt-Reilly, bezskutecznie próbuje dostroić się do jej tonu. Nawet kontrapunkt okazuje się nieskuteczny na sceniczną zaborczość Aktorki. Ich cieniem zaledwie jest Aleksander MacColgie Gibbs Leszka Teleszyńskiego, Bóg wie czemu ubranego przez Zofię de Ines w tradycyjny kostium Draculi.

Nie jest winą wdzięcznej Izabelli Bukowskiej, że jej Celia, dziewczyna, która wybiera męczeństwo, wydaje się tak nieskończenie nieprawdopodobna. To po prostu rola nie dla niej. Inni grzeszą znacznie bardziej. A grzech polega na braku wiary. Być może nie jest ona konieczna, ale ostentacyjny nieomal sceptycyzm jest zabójczy dla religijnej tematyki na scenie.

Nawet jeśli inscenizacja "Coctail party" w Kameralnym musiała skończyć się niepowodzeniem, to warto w niepowodzeniu tym uczestniczyć. To zawsze pouczające, m gdy ktoś spada z wysokiego konia. Żeby się tylko nie zniechęcał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji