Artykuły

Biesy się schodzą

Świat "Braci Karamazow" dotknięty został rakiem zwątpienia, popchnięto go ku samozniszczeniu i zdaje się, że nic go nie może już zatrzymać. Nie nastąpiły cudowne uzdrowienia, których spodziewano się po Zosimie, woda nie przemieniła się w wino w chwili jego śmierci. Zamiast cudu zjawi się Szatan.

Minęło już prawie 10 lat od premiery "Braci Karamazow". W kwietniu 1990 roku przechodzącego przez scenę Aloszę zatrzymało pytanie: "Ty ktoś jest?". Krystian Lupa nie był jeszcze wówczas reżyserem "Kalkwerku" i "Lunatyków" - arcydzieł, które zapewniły mu niekwestionowaną pozycję w polskim i europejskim teatrze. Dopiero konstruował swoje teatralne królestwo, odrębny świat, odrębny język i właściwą dla niego poetykę. Recenzenci teatralni wciąż nieufnie badali ten teatr, nie do końca wierząc w jego wysoką rangę. (Ci mali duchem i rozumem nie wierzą do dziś.) Zwracali uwagę przede wszystkim na długość przedstawień (wielogodzinne traktaty wystawiane nawet w dwa wieczory), chętnie czyniąc z niej temat złośliwych anegdot. Grudniowe wznowienie "Braci", będące wynikiem kaprysu zamożnych Francuzów, którzy pokochali Lupę po występach z "Lunatykami" na Festiwalu Jesiennym w Paryżu i zapragnęli oglądać go znowu, bez wahania nazwę teatralnym cudem.

Nie wiem, jak zabrać się do pisania o nowych "Braciach". Niby to wznowienie, ale jakby premiera, bo przecież po tylu latach przerwy (spektakl był mało grany!) wszystko musiało ułożyć się od nowa. Twórcy spektaklu mocno wydorośleli, starszy o 10 lat reżyser i aktorzy siłą rzeczy włożyli we wznowione przedstawienie całą swoją mądrość i doświadczenie, które przyniosły ich późniejsze prace i, banalnie, życie. Dorosłość wyszła "Braciom" na dobre. Spektakl nabrał niebywałej siły i spójności, powagi. Lupa nie zmienił obsady przedstawienia. Jedynie Małgorzata Hajewska- Krzysztofik grająca Fienię, służącą Gruszy, zyskała dublerkę w obsadzie- Lidię Dudę. Pozostali aktorzy powrócili do swych ról, jak do rzeki, która zdążyła jednak zmienić już swój nurt i bieg.

Pozornie wszystko jest niemal tak samo, jak na premierze. Tylko kostiumy i dekoracje uległy modyfikacjom. Ale nic poza tym: ci sami aktorzy, ta sama adaptacja, muzyka, kolejność scen. Jedna rzecz tylko zupełnie inna: publiczność, która tak samo jak aktorzy dorosła do tego przedstawienia. Dziwne, ale wydaje mi się, że dzisiaj ten spektakl jest nam o wiele bardziej potrzebny niż dekadę temu. Dlaczego? Wtedy dopiero wszystko się zaczynało, "wszystko jutro", "wszystko dozwolone". Dyskusje braci, w których wzajemnie się odzwierciedlają, miłości trzech kobiet: Katarzyny, Gruszy i Lise, pokazujące trzy modele kochania i ofiarowania, wreszcie zamordowanie starego Fiodora Karamazowa, to wszystko było jakieś odległe, bardziej obce i literackie. Teraz, kiedy poznaliśmy już smak i brzmienie duchowej pustki, świat "Braci Karamazow" stał się niemal namacalnie bliski. "Jest Bóg, czy go nie ma? - pytanie, które zadaje Iwan Diabłu, nerwowe i obcesowe, jest pytaniem, które chcielibyśmy zadać sami, tylko nie mamy komu. Diabeł, który krąży wokół nas nie jest ani tak malowniczy, ani tak ciekawy, jak ten z powieści Dostojewskiego. Jak wszystko, dość obły i nieinteresujący. Nie budzi emocji, co jest rzecz jasna jego kolejnym nad nami zwycięstwem. Zdaje się, że powoli wszyscy stajemy u progu wielkiego zapalenia mózgu, które ponoć było przyczyną halucynacji Iwana Karamazowa. Być może wkrótce będziemy "tak zwaną ludzkością w obłędzie. Zresztą, tak zwaną ludzkością jesteśmy już dziś. Obłęd mógłby nas oczyścić, uratować.

Lupa nie rozstrzyga w swoim przedstawieniu, kto zabił Fiodora Karamazowa. Pomija też cały wątek śledztwa i procesu w sprawie morderstwa. W jego przedstawieniu wszyscy są mordercami, ojcobójcami. Wina przenosi się także na widzów. Odczuwa się to bardzo dotkliwie. Nie jesteśmy nieskazitelni, nie jesteśmy lepsi od Fiodora, tego starego błazna, próbującego zakpić ze wszystkich świętości, ale właśnie dlatego pragniemy jego śmierci. Tak samo jak Iwan, który chciałby, żeby ojca zabito, byle on sam nie dowiedział się o tym, byle mógł umyć ręce od czynu, którego tak bardzo pragnie. Czy jesteśmy w czymkolwiek lepsi lub mądrzejsi od starego Karamazowa? Raczej nie i właśnie dlatego pragniemy jego śmierci. Lupa czyni nas ojcobójcami. Przez osiem godzin stajemy się współuczestnikami, a nie jedynie widzami tragedii. Zaczynamy pogrążać się w niej jak Iwan w swojej diabelskiej halucynacji. Złapani w pułapkę sumienia, przyłapani na braku miłości i zdolności do ofiarowania.

LABORATORIUM DUSZY

Scenę wypełnia przezroczysty pokój. Laboratorium pracy psychologicznej aktorów, przestrzeń częściowo oddzielona od widzów, mroczna klatka dla instynktów. Pokój można przesuwać w przód i w tył, pozostawiając do dyspozycji aktorów obszerne proscenium lub zascenie, gdzie kłębią się w ciemności niewyraźne postacie. Aktorzy schodzą z góry, zza pleców widzów i pojawiają się przechodząc przez drzwi prowadzące do pokoju. Niezależnie od kierunku, z którego przychodzą, decyzja wkroczenia na scenę jest decyzją ostateczną i nieodwracalną. Laboratorium duszy pracuje bowiem pełną parą. Ktokolwiek znajdzie się w tej przestrzeni, poddany zostanie przykremu, lecz skutecznemu drenażowi emocji i myśli, inni wydobędą z niego to, czego się najbardziej boi, co skrzętnie skrywa przed sobą samym. W pokoju oglądamy ojca Zosimę, tam zginie stary Karamazow. W pokoju będzie leżał cuchnący trup świętego starca i wyglądające jak martwy Chrystus zwłoki Fiodora Karamazowa. Będziemy mogli nawet zobaczyć, jak z Fiodora ulatuje dusza do nieba. Manierą malarzy ikon z martwego ciała przez usta ku niebu wzniesie się sporej wielkości świetlista kula. W pokoju wreszcie odbędzie się rozmowa Iwana z Diabłem i tam pojawią się wszystkie postacie w potężnie brzmiącym "Et resurrexit" z Bachowskiej Mszy h-moll. Tam ucztuje Grusza i Lise szarpie się ze swoimi namiętnościami. Tam przeżywa swoje upokorzenia Katarzyna Iwanowna.

Proscenium jest miejscem spokojniejszym, wolnym od nieludzkich napięć przezroczystego pokoju. Z boku, przy małym stole Iwan będzie rozmawiał z Aloszą. Rozmowa nad talerzem zupy trwa niemal pół godziny. Iwan spowiada się ze swojego załamania, ze swojego zwątpienia. Zaszczepia zwątpienie Aloszy, który niedługo potem zażąda wódki i kiełbasy po śmierci starego Zosimy. Trwa nieustanne budowanie umownych konstrukcji, które mają zamaskować głębokie zwątpienie w dobro samego Boga. Iwan twierdzi, że nie buntuje się przeciwko Bogu, tylko przeciwko światu, który Bóg stworzył. Alosza powtórzy te słowa jak najlepszy uczeń. Przyznanie się do zwątpienia w Boga postawiłoby wszystkich w jednym szeregu z cynicznym Fiodorem, tym starcem strojącym się w czerwony szlafrok na przyjście pięknej Gruszy, starcem w czerwieni ukrytym za czerwonym parawanem w chińskie smoki. Ze zwątpieniem trzeba walczyć, ale Iwan tę walkę przegrywa. Jest przecież jeszcze Smierdiakow (gra go Piotr Skiba, który potem wcieli się w postać Diabła), ohydny, śliski i lepki, który całkowicie trzyma w garści Iwana, jego reakcje i emocje, szantażuje go swoją przewidywalną epilepsją. Z pozoru Smierdiakow jest sprzymierzeńcem Iwana, ale przecież Iwan musi Smierdiakowa nienawidzić. Czy w ogóle można zresztą mieć w tym świecie sprzymierzeńców? Iwan też nie może być niczyim. Nawet Alosza, ów święty naiwny, na naszych oczach utraci swą niepokalaność.

RAK ZWĄTPIENIA

"Bracia Karamazow" są jak wielki panoramiczny obraz, w którym liczą się jedynie portrety wyobrażonych na nim ludzi. Lupa odarł tekst Dostojewskiego z rodzajowości. Wypreparował miejsce akcji z jakichkolwiek odniesień do rzeczywistości. Rzecz może się dziać zawsze i wszędzie. Przykroił powieść tak, by adaptacja nie skupiała uwagi na przebiegu zdarzeń i logice ciągu przyczynowo-skutkowego. Ostentacyjnie pominął "kultowe" fragmenty powieści, jak choćby Poemat o Inkwizytorze, z którego zatrzymał tylko jedno zdanie. Urywa spektakl na rozmowie Iwana z Diabłem, nie dając nawet szansy widzom, by usłyszeli zapowiadaną przez Diabła wiadomość przynoszoną przez Aloszę, wiadomość bardzo oczekiwaną. Nie dowiemy się już o tym, że Smierdiakow popełnił samobójstwo. Zamiast tego Iwan otworzy okno, umieszczone jak zawsze u Lupy z lewej strony w głębi sceny, jak na obrazach Vermeera. Zza okna wpada smuga światła. Chciałbym, żeby to światło oznaczało zbawienie, żeby jeszcze raz, w finale zabrzmiało "Et resurrexit", które nadałoby jednoznaczną wymowę całości spektaklu, by ktoś powiedział "Dziewczynko wstań". Ośmiogodzinne spotkanie z Lupą budzi bowiem wielką potrzebę nadziei, odzyskania wiary, pokonania zwątpienia. Skoro już ponownie uświadomiono nam, że posiadamy duszę, chcielibyśmy znaleźć ratunek dla niej. Jedyna nadzieja w smudze światła zza okna.

Każdy z bohaterów spektaklu przechodzi przez swoje piekło zwątpienia. Z różną gwałtownością i różną ekspresją, uzależnioną za każdym razem od temperamentu postaci, i gotowością do uczuciowej ekshibicji. Dymitr ciska się po scenie niewyraźnie bełkocąc, Lise przykutą do wózka wstrząsają straszne paroksyzmy, jakby w jej ciele dochodziło do wyładowań elektrycznych. Iwan gryzie w sobie narastającą niechęć do siebie samego, Alosza staje się coraz bardziej bezradny. Świat "Braci Karamazow" dotknięty został rakiem zwątpienia, popchnięto go ku samozniszczeniu i zdaje się, że nic go nie może już zatrzymać. Nie będzie żadnego cudu. Nie nastąpiły cudowne uzdrowienia, których spodziewano się po Zosimie, woda nie przemieniła się w wino w chwili jego śmierci. Zamiast cudu zjawi się Szatan. Osobiście. Namacalnie i banalnie. Finałowa scena jest najwspanialsza w całym spektaklu i należy do najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem w teatrze. Szatan zjawia się na podłodze w opustoszałym pokoju. Ubrany jedynie w brudnawą koszulę, pod nią bezczelnie nagi, zawinięty w wielką pierzynę, bardzo sugestywnie noszącą znamiona śmiertelnej pościeli, odpychającej i wyszarzałej. Droczy się z Iwanem zupełnie nieuchwytny, piskorz bezczelny i pełen wisielczego humoru, igrający perfidnie z rozpaczą Iwana. Z jednej strony nieprzyzwoicie banalny ("Jak do tak wielkiego człowieka mógł przyjść tak pospolity diabeł?"), z drugiej straszny i władczy. Wyczynia, co chce, za nic mając desperację rozgorączkowanego Iwana, który próbuje zaprzeczyć jego istnieniu jak dziecko brnąc w przygotowaną szatańską zasadzkę. Nic nie uchroni go przed zadaniem zgubnego pytania: "Jest Bóg, czy go nie ma?" Oto skrajny objaw choroby, która nazywa się rozpacz.

NARZĘDZIE POZNANIA

Intensywność tego przedstawienia nie byłaby możliwa bez wspaniałej, zespołowej gry aktorów. Rzadko w teatrze można zobaczyć taką mobilizację aktorów i gotowość do wykonania teatralnego zadania. Wejście na scenę oznacza zerwanie z prywatnością, z aktorskim sprytem i cwaniactwem. Żadnych grepsów czy "grania", tu wszystko się wyda i zabrzmi fałszywie niszcząc dzieło. Piotr Skiba w podwójnej roli Smierdiakowa i Diabła osiąga absolutne wyżyny kunsztu aktorskiego. Przeraża. Podobnie Jan Frycz, mądrzejszy w stosunku do prapremiery "Braci" o rolę w "Lunatykach", zadziwia umiejętnością prowadzenia teatralnego dyskursu. Jan Peszek w roli ojca Karamazowa przypomina o wszystkich swoich niebywałych możliwościach aktorskich. Znakomite postaci trzech kobiet fatalnie uwikłanych w związki z Karamazowymi tworzą: Agnieszka Mandat (Katarzyna Iwanowna), Katarzyna Gniewkowska (Grusza) i Beata Fudalej (Lise). Świetnie spisują się aktorzy drugiego planu: Maria Zającówna-Radwan jako wścibska, głupia i groźna pani Chochłakow i Marek Kalita w roli demonicznego sędziego śledczego Miusowa. Siły brakuje jeszcze Pawłowi Miśkiewiczowi grającemu Aloszę i Andrzejowi Hudziakowi w arcytrudnej roli świętego starca Zosimy, ale najmniej przekonująco wypada Zbigniew Ruciński w roli Dymitra Karamazow. Jego aktorska słabość (właśnie w tym scenicznym bytowaniu najwięcej jest teatru, a najmniej człowieka) chwieje konstrukcją spektaklu, w którym każdy z braci powinien być tak samo mocną osobowością, by rodzinny konflikt nabrał właściwej siły. Ale wspomniana już ostatnia scena Skiba - Frycz, Szatan - Iwan, tuszuje wszystkie wcześniejsze niedomagania pozostawiając widzów w pełnym dreszczy osłupieniu.

Metoda pracy Krystiana Lupy oparta na poważnym traktowaniu tekstu, teatru, aktorów i widzów przynosi niezwykłe efekty. Teatr w rękach Lupy jest narzędziem poznania. To chyba zresztą podstawowa funkcja teatru, o czym większość twórców zapomina tonąc w zdziecinniałym gaworzeniu. Biada tym, którzy mają odwagę to zlekceważyć. Są już po stronie Diabła, który zawinięty w brudną kołdrę z radością wita wszystkich przeciwników namysłu i powagi.

Oglądając "Braci Karamazow", miałem uczucie obcowania ze zgromadzeniem biesów, od samego początku, kiedy Fiodor Karamazow prowadzi Iwana i Miusowa do pustelni Zosimy. Biesy się schodzą powoli, ale kiedy już zapanują nad sceną nie da się ich wypędzić. Nikt nie jest w stanie dokonać stosownych egzorcyzmów. Pozostajemy we władzy zła.

FIODOR DOSTOJEWSKI, "BRACIA KARAMAZOW", adaptacja, reżyseria i scenografia KRYSTIAN LUPA, muzyka i opracowanie muzyczne Stanisław Radwan, premiera w Starym Teatrze w Krakowie 19 i 20 grudnia 1990, wznowienie 18 i 19 grudnia 1999.

P.S. Po wznowieniu "Braci Karamazow" na miejscu Jerzego Koeniga - dyrektora Starego Teatru zrobiłbym wszystko, żeby doprowadzić do powrotu Krystiana Lupy do teatru, z którym przed rokiem zerwał współpracę. Nawet za cenę utworzenia osobnego Teatru Krystiana Lupy przy Starym Teatrze w Krakowie, z oddaniem artyście Sceny Kameralnej przy Starowiślnej włącznie. Jeśli do tego nie dojdzie, w naszym życiu teatralnym przestaną się zdarzać cuda i woda w kuble nigdy nie przemieni się w wino, tak jak w zmierzającym ku zagładzie świecie "Braci Karamazow". Spektakl Lupy jest wielką fulguracją, pokazuje kulminacyjny moment wielkiego kryzysu duchowego. Dopiero po przejściu przez piekło można myśleć o odkupieniu. Chyba że na drodze staną próżność i głupota. Wtedy z piekła się nie wyjdzie nigdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji