Kosmiczne kaprysy
W KRĘGU przyjaciół Stanisław Ignacy Witkiewicz znany był ze zmienności sentymentów, uczuć i sympatii. Nie tylko zresztą wobec płci pięknej - tu istna legenda otaczała jego niezliczone triumfy erotyczne i nie mniej gwałtowne zerwania. W zwyczajnych, codziennych stosunkach z ludźmi, ten niezwykły oryginał i - co tu ukrywać, nieprzeciętny pozer - rządził się przelotnymi nastrojami, potrafił obrażać się bez powodu i bez głębszych przyczyn obdarzać naraz kogoś wylewnymi uczuciami.
Zaprzyjaźniony z Witkacym znakomity filozof - prof. Władysław Tatarkiewicz, wspominał o zdarzeniu jakiego ongiś był świadkiem. Oto spacerując po zakopiańskich Krupówkach z "pięknym Stasiem" spotkali pewną panią, która powitała Witkiewicza słowami: "Co też u pana słychać?". Na to mistrz "czystej formy" spojrzał wyniośle, odwrócił się i bez słowa oddalił. "Nie chcę znać osoby, która mi stawia tak głupie pytania" - wytłumaczył później Tatarkiewiczowi.
Coś z owej postawy histerycznego rozkapryszenia, pozostałości "genialnego dziecka" - jakim sam był, przeniósł Witkacy na wielu bohaterów swych sztuk. Monstrualizując te cechy, rozdymając je do nieprawdopodobnych rozmiarów, demonizując aż po groteskę. W ten sposób uformował się również "Gyubal Wahazar" - szatański dyktator, przypominający nieco Hitlera z pamiętnych karykatur Kukryniksów.
Wahazar tych - którzy go nudzą - każe rozstrzeliwać, lub więzić, natrętne kochanki przemienia w "kobietony" (cudowne transplantacje gruczołów - dzieło dr. Rypmanna), nudnych petentów skazuje na tortury. Ot, po prostu większa skala możliwości - biedny Witkacy musiał zadowalać się w podobnych wypadkach obraźliwymi listami, zrywaniem przyjaźni, czy nieodkłanianiem się na Krupówkach. Napisany w 1921 roku "nie-euklidesowy dramat w czterech aktach", tj. "GYUBAL WAHAZAR CZYLI NA PRZEŁĘCZACH BEZSENSU" zwykło się uważać za wizjonerskie dzieło o dyktaturze, czy też najbardziej wynaturzonych formach dyktatury totalitarnej. Jak wszystkie sztuki Witkacego stwarza okazję do łatwych aktualizacji (np. i chińskiej rewolucji kulturalnej), czy też powierzchownych odniesień do niedawnej przeszłości naszego kontynentu. Ale przecież nie w tym rzecz. Sam autor zawsze bardzo gwałtownie odżegnywał się od aktualizowania jego utworów, upatrując w nich wartości wyższego rzędu. Przypuszczam też, że nie byłoby zajęciem zupełnie jałowym poszukiwanie wśród bohaterów witkacowskich dramatów, nawet tych najbardziej szalonych i nierealnych, zmonstrualizowanych rysów samego autora. Spotęgowania własnych cech do nieskończoności.
Stąd też wydaje mi się słuszne, iż Maciej Prus - który wystawił w "Ateneum" "Wahazara" przygasił nieco wszelkie aktualnościowe odniesienia sztuki, zarzucił próbę odczytywania jej w kontekście doświadczeń monachijskiego motłochu, greckiej junty, czy hunwejbinowskiego szaleństwa. W sumie otrzymaliśmy dramat absurdu psychologicznego, a nie rozrachunku politycznego. Zamierzenie bardzo ambitne, choć - wierzę, że świadomie - wyrzekające się wielu pokus powierzchownego efektu.
W tym stylu zagrali spektakl wszyscy, bardzo dobrzy wykonawcy, z kilkuosobową, wręcz świetną, czołówką. Ewa Milde jako Świntusia dała syntezę infantylizmu i perwersji, była może najbardziej witkacowska z całego zespołu, najbardziej przewrotna i najbliższa realizacji idei nadrzędnej przedstawienia. Ona to bowiem stanowiła żywy przykład do czego prowadzi, nieskrępowane przez jakiekolwiek tamy zewnętrzne, pełne realizowanie wszystkich kaprysów, monstrualizowanie każdej zachcianki... Świntusia jest śmieszna i nieprzyzwoita, jest dziecinna i przebiegła, naiwna i wyuzdana. Ale najważniejsze, że każe nam się zastanowić nie tylko nad absurdalnymi losami "jego jedyności Gyubala Wahazara", ale i nad własnym życiem, nad regułami naszego postępowania.
Jerzy Kamas z pasją, lecz w realistycznej tonacji, zagrał opętanego ideą uszczęśliwiania na siłę, dyktatora. Spoza znakomicie zarysowanej maski obsesyjnego egocentryka, raz po raz zerkał sam Witkacy, człowiek naładowany energią nie mogącą znaleźć sobie ujścia, dynamizmem, którego jego własny świat nie pozwolił mu rozładować do końca. I jedynie umowna rzeczywistość sceny miała rekompensować "sny o potędze", a gdy tej brakło przychodziła kolej na peyotl, morfinę, kokainę czy zwyczajną wódę.
Spokojnie, z wewnętrznym napięciem, zagrał lekarza-szarlatana alias Józefa Rypmanna - Roman Wilhelmi. Z rzetelnym autentyzmem udało mu się stworzyć postać hochsztaplera wiedzy, od jakich roją się biografie wielkich ludzi. Rodzajowego Kwibuzdę pokazał Lech Ordon z humorem nie pozbawionym jednak cienia grozy. Przekonywającym, sklerotycznym demagogiem od nadbudowy ideologicznej Wahazara był Tadeusz Borowski - Ojciec Unguenty. Groźnego kata, o przewrotnych upodobaniach erotycznych, zagrał Andrzej Zaorski. Zresztą pochwałami należy obdarzyć cały zespół.
Witkacy, który z pasją lżvł swych współczesnych, który demaskował mieszczańską dekadencję, który za najwyższą wartość uważał wyzwoloną sztukę, "czystą formę" - panicznie bał się śmierci tego starego świata. Świata w którym się urodził, który znał i... odrzucał. Jego katastrofizm był tragiczny, jak własna śmierć, pieczętująca kronikę owego tak bardzo pogardzanego, a przecież jedynego w jakim mógł egzystować, świata.