Artykuły

Układanka z mód

"Straszny dwór" w reż. Laco Adamika w Operze Krakowskiej. Ocenia Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej-Kraków.

Trochę tradycji (czyli konwencji), trochę współczesności (mniemanej), trochę efektownych chwytów (nieuzasadnionych). Tak wygląda najnowszy spektakl Opery Krakowskiej

Rozpoczyna się współcześnie. Zbigniew i Stefan nie są towarzyszami pancernymi z czasów "Trylogii", ale żołnierzami w dzisiejszych mundurach. Pod rozgwieżdżonym nieistniejącymi gwiazdozbiorami niebem (gwiazdy wyglądają jak lampki choinkowe, może dlatego, że premiera w święta) - wojskowy obóz. Żołnierze w zielonych podkoszulkach i spodniach moro odpoczywają, to znaczy siłują się, poklepują, piją. Czemu ma służyć ów współczesny prolog? Laco Adamik mówił przed premierą, że chodzi mu o pokazanie wad Polaków, wciąż tych samych. Ale jakież to wady narodowe w "Strasznym dworze", ciepłej, sentymentalnej i krzepiącej ducha komedii? Nawet intrygi Cześnikowej czy Damazego są niegroźne i mało skuteczne, kłótnie i spory szybko zażegnywane, brakuje też istotnych konfliktów - nawet miłosnych. Wiadomo od początku, że "panom bratom" pisane są dwie piękne siostry z dworu w Kalinowie, a dziewczęce żarty z przebieraniem się za prababki służą jedynie stworzeniu tajemniczego (choć niegroźnego) nastroju.

Współczesny prolog jest w tym spektaklu bez sensu, zwłaszcza że śpiewacy zachowują się jak zawsze - to znaczy wykonują coś w rodzaju amatorskiej, nadwyrazistej pantomimy. W plenerowej wersji "Strasznego dworu" (zamek w Niepołomicach, 2002 rok), reżyserowanej również przez Laco Adamika, z tą sama obsadą, początek był podobny, tyle że obóz żołnierski nie był współczesny. Zamiana kostiumów nic nie oznacza, niczego nie zmienia, nie interpretuje. Ale Adamik i scenografia Barbara Kędzierska chcieli zapewne stworzyć widowisko nowoczesne, pokazać, że swobodnie poruszają się w różnych epokach, różnych stylach, różnych konwencjach i inscenizacyjnych modach. Rezultatem jest spektakl niezborny, poskładany z nieprzystających do siebie elementów.

Choć reżyser deklarował "odejście od panującej w Polsce tradycji wykonawczej realizmu scenicznego, czyli zużytej stylizacji", na scenie panuje ów realizm, oczywiście w wersji operowej, czyli mocno skonwencjonalizowanej. Oglądamy tradycyjny zestaw min i gestów śpiewaczych, używanych z całą naiwnością. I wcale to nie jest w ostatecznym rozrachunku najgorsze, choć w przedstawieniu brakuje reżyserskiej ręki, to znaczy ciekawego ustawienia sytuacji czy interesującego pokazania emocji, co w tej - kameralnej przecież - operze byłoby najistotniejsze. Inwencja reżysera objawia się w inscenizacyjnych dodatkach i naddatkach: a to na tle porastających horyzont brzóz pojawi się śmierć z kosą i przejdzie biały anioł, a to ów horyzont rozjarzy się na pomarańczowo, a to wreszcie stary zegar okaże się wielką budowlą z tymże białym aniołem na szczycie i czarną śmiercią na postumencie. Anioł (żywy, choć nieruchomy) wygrywa kurant na flecie, śmierć wybija godziny kosą. Wygląda to nawet efektownie, ale niezbyt pasuje do całej sceny nocnych strachów i rozmyślań. Bohaterowie jakoś nie zwracają uwagi na wielce symboliczne otoczenie, skupiając się na zaśpiewaniu popisowych arii - Skołuba tej z zegarem, Stefan na "Cisza dokoła".

Spektakl (przynajmniej poniedziałkowa druga premiera) muzycznie toczył się nierówno i z pewnym wysiłkiem. Żaden ze śpiewaków nie stworzył pełnej aktor-sko-muzycznej kreacji, udane były raczej poszczególne arie. Wyróżniała się Katarzyna Oleś-Blacha (Hanna), obdarzona mocnym i czystym sopranem. Leszek Świdziński (Stefan) śpiewał z uczuciem, choć daleko mu było do ideału. Poza tym dykcja śpiewaków pozostawia wiele do życzenia. Może należałoby wyświetlać tekst nad sceną, tak jak robi się to z operami w obcych językach?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji