Artykuły

Faceci w perukach

O "Sprawie Dantona" w reż. Jana Klaty z Teatru Polskiego we Wrocławiu prezentowanej podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych pisze Antoni Winch z Nowej Siły Krytycznej.

W rewolucję można wierzyć i brać w niej udział. Można również wątpić w jej sens, poddawać krytyce środki, jakie stosuje, wyśmiewać cele przez nią zakładane i, w związku z tym, nie angażować się w nią. I wtedy jest dobrze. To znaczy, nie ma niebezpieczeństwa, że będzie się walczyło za sprawę, którą uważa się za mało ważną lub wręcz błahą. Gorzej, jeśli mimo swojej niewiary i pesymizmu rewolucję jednak się poprze, zacznie w jej imię zabijać i dla niej ginąć. Nie ma nic gorszego niż bezideowy ideowiec. Ten nie cofnie się przed niczym, bo absolutnie nic, nawet idea, go nie powstrzymuje.

To właśnie o takich ludziach, ludziach, którzy raczej z poczucia obowiązku narzuconego im przez rolę, jaką przypadkowo przyszło im odgrywać na scenie historii, niż z żarliwego przekonania co do słuszności swoich poglądów i środków użytych do ich realizacji walczą ze sobą, przeciwko sobie knują i wreszcie skazują się na śmierć, zrobił swoją "Sprawę Dantona" Jan Klata. Reżyser spojrzał na bohaterów dramatu Przybyszewskiej przymrużonym okiem. Potraktował ich trochę jak niemowlęta, dając im do zabawy zamiast grzechotki gilotynkę, karmił ich zaś nie mlekiem, lecz krwią. Nie chciał przy tym wychować ich na zbrodniarzy. Jego celem było stworzenie dwóch rozkosznych rewolucjonistów, którzy hasło "Wolność, Równość, Braterstwo!" wykrzykiwali po to, aby dać znać o tym, że narobili w pieluchy.

Klata nie pozwala bohaterom dramatu osiągnąć poziomu powagi, dojrzeć do ról, jakie przeznaczyła im historia, a za nią Przybyszewska. Reżyser bezustannie podważa ich intencje, kontruje co dramatyczniejsze sceny komicznymi chwytami inscenizacyjnymi (choćby moment, w którym Robespierre i jego poplecznicy wychodzą na scenę, by podjąć ostateczną decyzję co do uwięzienia Dantona. Aktorzy trzymają wtedy w rękach piły mechaniczne. Albo sceny procesu Dantona, w których zamiast ognistych tyrad wygłaszanych do publiczności śpiewa się piosenki). Chichot Klaty zagłusza płacz, oracje, krzyki oraz napady wściekłości bohaterów utworu Przybyszewskiej. Są oni z rozmysłem, ale i, jak sądzę, nie bez goryczy, pozbawieni rzeczywistej mocy, obezwładnieni, wyszydzeni. Ich psychologia odznacza się groteskowo-absurdalnym rysem, czy może lepiej, zaburzeniem. To wariaci udający ludzi normalnych, to dzieci bawiące się w dorosłych. Wydawało im się, że założenie peruk będzie kulminacyjnym momentem ich igraszek, że potem będzie można je przerwać i rozejść się do domów. Tymczasem urwisy musiały przeżyć nie lada szok, bowiem zabawa zaczęła się dopiero rozkręcać. Jej uczestnicy, chcąc nie chcąc, musieli ją kontynuować. Cóż z tego, że nie sprawiała im już ona tak wielkiej przyjemności.

Klata z bezlitosną ironią uniemożliwia zatem dwóm wodzom rewolucji zaprowadzenie jakichkolwiek zmian w świecie przedstawionym. Zresztą, co to za świat? Akcja spektaklu rozgrywa się wśród tekturowych chatek i blaszanych garaży. Przestrzeń ta przypomina podmiejskie slumsy. Robespierre (Marcin Czarnik) i Danton (Wiesław Cichy) walczą zatem nie o Paryż, nie o dominację w stolicy, ale o panowanie nad biedotą zamieszkującą co najwyżej jej przedmieścia, a jacy poddani, tacy ich liderzy.

Aktorzy grają lekko, do swoich ról podchodzą z dystansem. Nie po to jednak, aby się od nich odciąć, lecz dlatego, żeby podkreślić jeszcze bardziej ich śmieszność. Cóż może być bowiem bardziej komicznego niż postać, z której nabija się nawet jej odtwórca? Najbardziej widać to bodaj u Robespierre'a. Czarnik raz jest komiczny, słaby, dziecinny, by po chwili wpaść na moment w ton poważny, nawet dramatyczny, stać się politykiem z krwi i kości, wyrachowanym, wykorzystującym choćby i najmniejsze szanse, aby pokonać swoich wrogów. Aktor bawi się swoją rolą, bezustannie sprawdza jej zachowanie zmieniając sposób gry, nie daje jej odpocząć, skrystalizować się, osiąść. Bardziej jednoznaczny jest w tym kontekście Wiesław Cichy. Jego Danton to od początku gość na salonach politycznych, ktoś spoza nich, człowiek, który ze wszystkich intryg wychodzi cało raczej dzięki swojemu instynktowi i łatwości podejmowania decyzji niż rozwadze i wyrachowaniu. Jest mniej skomplikowany niż Robespierre, bliżej mu zdecydowanie do świata jarmarcznej błazenady niż koturnowej powagi. Jest to błazen śmieszny w swoim prymitywizmie, pierwotności. Jego poczucia humoru przeważnie nie urozmaicają niuanse, nie pogłębia go też, np. aluzja. Gdy Robespierre dziecinnieje czy zachowuje się w sposób niezdecydowany, jest komiczny. Śmiech w tym przypadku może być jednak uważany za pewne narzędzie obrony, za próbę zyskania na czasie przed wykonaniem jakiegoś ważnego kroku lub powzięciem ostatecznej decyzji. Danton takich momentów nie miewa. Jego humor jest sytuacyjny, oparty na prostym skojarzeniu czy karykaturze (chwile, gdy Cichy tańczy parodiując figury baletowe).

"Sprawa Dantona" to dla Klaty sprawa przegrana. Nie wygrywa w niej nikt, bo też nikomu nie należało się zwycięstwo. Bohaterowie Przybyszewskiej zostali wyśmiani. Bohaterowie Przybyszewskiej, ale również wszyscy rewolucjoniści. Idee są dobre, gdy zdobywa się barykady, choć bez broni i tak niewiele są warte. Gdy już jednak pokona się wroga, trzeba zająć się polityką, a nie nimi. Można oczywiście udawać, że one wciąż są ważne. Ale wychodzi się wtedy na kretyna, faceta w peruce miotającego frazesy, skazującego na śmierć swoich niedawnych przyjaciół i jedynie mgliście zdającego sobie sprawę z tego, że wraz z ich głowami kładzie pod gilotyną także własną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji