Artykuły

Tam, gdzie jest prawdziwa akcja

O "Factory 2" w reż. Krystiana Lupy ze Starego Teatru w Krakowie pokazywanej podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych pisze Antoni Winch z Nowej Siły Krytycznej.

Narkotyczno-alkoholowe wizje przypominają sen (ewentualnie koszmar), lecz w odróżnieniu od większości snów na długo zapadają w pamięci i posiadają zdolność przenoszenia się do świata jawy. Ba!, potrafią odrealnić rzeczywistość, pozbawić ją waloru prawdopodobieństwa, podważyć jej prawdziwość, tak pomieszać ją z iluzją, że nie sposób już oddzielić jednej od drugiej.

Życie ludzi uzależnionych nie tyle od środków odurzających, ile od samego odurzenia, przypomina gwiazdę, która wchodząc w ziemską atmosferę spala się, spalając intensywnie rozbłyska, rozbłyskując gaśnie, gasnąc znika. To wszystko odbywa się raptem w kilka sekund, nawet jeśli ciągnęłoby się przez kilka lat i zdążyło uformować jedno pokolenie artystycznej bohemy. Pokolenie to utrwaliło swój los w formie nagrań, zdjęć, wywiadów czy wspomnień. Zrobiło to mniej więcej w takim sam sposób, w jaki żyło - chaotycznie, mozaikowo, kapryśnie, z chęcią opisania raczej poszczególnych momentów niż uchwycenia obrazu całości. Jeśli jednak ktoś uparł się, aby do owego obrazu dotrzeć, aby odmalować go poprzez stworzenie spektaklu teatralnego, to jak ma to zrobić? Innej drogi niż improwizacja, luźne, skojarzeniowe, oparte na porządku atmosfery i emocji, a nie logiki czy chronologii, łączenie scen, chyba nie ma.

Konstrukcja "Factory 2" w reżyserii Krystiana Lupy taka właśnie jest. Jej niespójność przypomina narkotyczną wizję, z kolei improwizacyjny charakter, jakim się cechuje, nasuwa skojarzenie z narkotycznym transem. Innymi słowy, naznaczona jest odurzeniem, które ma oddać, przedstawić. Można ją nazwać snem narkomana obmyślonym na trzeźwo, świadomą utratą świadomości, "odlotem" bez odrywania się od ziemi.

Wydaje się, iż na spektakl Lupy mogłyby składać się zupełnie inne sceny niż te, które ostatecznie do niego weszły. Nie jest to jednak do końca prawdą. Głównym celem ich łączenia nie było opowiedzenie historii, przeprowadzenie w miarę spójnej, jednolitej narracji, ile raczej oddanie atmosfery pewnego czasu i miejsca, próba odmalowania ich przynajmniej kilkoma wyraźnymi odcieniami. Lupie udaje się to osiągnąć dzięki kontrastowemu zestawieniu grupy ludzi odwiedzających fabrykę Warhola. W pierwszej części spektaklu widzimy ich wszystkich podczas jednego ze spotkań. Każde z nich jest pod wpływem jakiegoś środka odurzającego, dyskutują - raz gwałtownie, innym razem leniwie - o sztuce albo, dla odmiany, o czymkolwiek, kłócą się i godzą, oglądają film Warhola, płaczą lub śmieją się. Dla odbiorcy przedstawiają dość dziwną grupkę indywidualności, może trochę niepokojącą, ale raczej niegroźną, oryginalną, lecz w sumie nieistotną, bo zamkniętą w swoim świecie, posiadającą tylko sobie właściwe problemy, które obracają się generalnie między kwestią zdobycia skądś nowej porcji towaru a sprawą wyboru płci partnera seksualnego przeznaczonego na najbliższy wieczór. Te "dziwolągi", "odmieńcy" tak od nas różni, że niemalże nieprawdopodobni, nabierają ludzkich kształtów w dwóch kolejnych częściach spektaklu. Brigid Berlin (Iwona Bielska) dzwoni do Warhola (Piotr Skiba), aby opowiedzieć mu o tym, jak sprząta. Rozmowa trwa dobrych kilkanaście minut. Warhol przez ten czas robi wiele rzeczy - odchodzi od słuchawki, szuka farb, maluje, przysypia - by nie słuchać Brigid. Scena ta budziła salwy śmiechu na widowni. I słusznie, bowiem cechował ją duży ładunek komizmu. Gdy się jednak dłużej nad nią zastanowić, uśmiech schodzi z twarzy. Oto samotna, wyniszczona psychicznie narkotykami kobieta, dzwoni do przyjaciela, by opowiedzieć mu o swoim rytuale sprzątania, który przypomina objawami nerwicę natręctw. Ów przyjaciel zaś, czemu z drugiej strony nie można się dziwić, wcale jej nie słucha. Mamy tu do czynienia nie z sytuacją, w jakiej, na własne życzenie, być może nawet sprokurowawszy ją, znaleźli się nie narkotyczno-alkoholowi dziwacy, ale po prostu ludzie nie radzący sobie ze swoimi problemami.

Aktorzy od początku grają od niechcenia. Mówią cicho, niewyraźnie, raczej do siebie niż do publiczności. Warhol w swojej Fabryce nagrywał ludzi, którzy ją odwiedzali. Siłą rzeczy brali oni zatem udział w jakimś spektaklu. Nie musieli się wysilać, specjalnie wcielać w role. Wystarczyło, że byli. Tak samo zachowują się aktorzy Starego Teatru z Krakowa. Swoje postaci rysują delikatnie, jakby nie w pełni, szkicują jedynie ich kontury. Wrażenie to nie znika aż do końca spektaklu, choć trzeba przyznać, że z czasem poszczególne role nabierają wyrazistości i bardziej zdecydowanych odcieni. Wśród nich zwłaszcza Warhol. Piotr Skiba zagrał artystę posiadającego tylko częściowy kontakt z rzeczywistością, znajdującego się gdzieś indziej, w świecie istniejącym jedynie za szkłami jego czarnych okularów. Aktor porusza się miękko, jakby tańczył, mówi cicho, powoli, odnosi się wrażenie, że jego głos wydobywa się spoza niego, wydaje się, że jest mu obcy, że pojawia się przypadkowo. Warhol często milczy. Z podniesionymi do góry brwiami - nie wiadomo czy ze strachu, czy zdumienia - ściągniętymi kącikami ust - znowu nie można się domyślić, czy z zachwytu, pogardy, oburzenia, czy ze znużenia - obserwuje po prostu otaczających go ludzi.

Lupa sfabrykował Fabrykę Warhola. Zrobił to leniwie, monotonnie. Jego spektakl nieustannie pokazuje, że prawdziwa akcja znajduje się gdzie indziej, że nastąpiła w przeszłości, że teraz jest tylko odtwarzana. Lupa oddał klimat Fabryki Warhola, naszkicował portrety tworzących ją ludzi. Odzyskał ją z fragmentów narkotycznych wizji, pijanych wspomnień, improwizowanych filmów. Jednocześnie stracił ją i traci co wieczór, gdy milkną ostatnie z braw.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji