Artykuły

Król schodzi ze sceny

Na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych w sobotę i niedzielę (9 i 10 maja) krakowski spektakl Piotra Cieplaka "Król umiera, czyli ceremonie" według Ionesco. Przedstawienie Narodowego Starego Teatru powinni zobaczyć wszyscy, którzy 35-40 lat temu szturmowali pod Teatrem Dramatycznym kordony milicji, wspinali się po rynnach do otwartego okna toalety na piętrze albo stali całą noc po wejściówki, żeby w ramach Warszawskich Spotkań Teatralnych obejrzeć - choćby wisząc na żyrandolu - krakowskie inscenizacje Swinarskiego, Jarockiego, Wajdy. A także ci, którzy, znając jedynie dzisiejszy teatr, próbują zrozumieć legendę tamtego czasu - pisze Janusz Majcherek w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

Klasyk teatru absurdu Eugene Ionesco udręczony lękiem przed śmiercią napisał sztukę, w której król Beranger, wspierany przez dwie żony królowe oraz pokojówkę, próbuje opanować kunszt umierania. Strażnik stukaniem włóczni wyznacza rytm królewskiej agonii, a nadworny lekarz z bezlitosną regularnością informuje: "Umrzesz za półtorej godziny, umrzesz pod koniec spektaklu".

Cieplak uczynił z "Ceremonii" piękną i głęboką medytację nad czasem, przemijaniem i miłością, ale nadał im także nieprzewidziany przez autora sens: w przedstawieniu wraz z Berangerem umiera mityczne królestwo Starego Teatru.

Groteskowa i melancholijna, na poły filozoficzna, a na poły religijna inscenizacja Cieplaka, jakby wywiedziona z ducha Eklezjasty, zdaje się mówić, że jest czas życia i czas śmierci i że tym dwom czasom podlega także teatr. Umieranie Berangera, nie tracąc eschatologicznej głębi i moralitetowego wymiaru, staje się szczególnym obrzędem. Grający Króla Jerzy Trela jest zarazem królem tej sceny i zwołuje duchy przeszłości, fantomy wielkiej tradycji, którą współtworzył. Stary Teatr stawia się na wezwanie monarchy-Guślarza, zwabiony piosenkami z dawnych przedstawień, które stworzyły geniusz tego miejsca. Anna Dymna jako Królowa Maria śpiewem przyzywa Zosię, którą grała w "Dziadach" Swinarskiego. Dorota Segda na postać pokojówki Julii nakłada "klisze pamięci": Albertynkę z "Operetki" Bradeckiego i - z zupełnie innej parafii - Gelsominę Felliniego. Wystające z kieszeni jej płaszcza czerwone buty na szpilkach należały kiedyś do Mańki ze "Ślubu" Jarockiego. Anna Polony (Królowa Małgorzata) przyjmuje ton i gesty Muzy z "Wyzwolenia" Swinarskiego, jednak podniszczony tekst roli i pamiętną perukę wyciąga ze starego tekturowego pudła dobytego z zakamarków sceny, gdzie piętrzą się jakieś meble i sprzęty jak w magazynie rupieci.

Sam Trela próbuje jeszcze raz unieść szablę i z rozmachem zadawać cięcia w powietrzu, jak czynił to jego Konrad w finale "Wyzwolenia", ale nie ma już siły. I tym razem to nie Erynie go ścigają, lecz śmierć, której boi się tyleż panicznie, co komicznie, tak jak w roli Ojca w "Ślubie" bał się "dutknięcia" Pijaka.

Jest w tym przedstawieniu coś z teatralnego eseju, w którym krzyżują się odległe niekiedy skojarzenia i przypomnienia. I jest w nim także coś z palimpsestu, który Cieplak tworzy z wielką czułością, nakładając na siebie i piętrząc kolejne warstwy znaczeń, sensów i obrazów, jakby wiedziony myślą tak bliskiego sobie Eliota, że "Czas teraźniejszy i czas, który minął/Razem są chyba obecne w przyszłości,/A przyszłość jest obecna w czasie, który minął".

Ale Cieplakowi nie chodzi ani o zatrzymanie czasu, ani o pielęgnowanie nostalgii. W "Ceremoniach" wyraża się raczej zgoda na przemijanie i akceptacja śmierci jako nieuchronnego elementu wyższego porządku. I jakkolwiek wzruszające jest to przedstawienie, jakkolwiek melancholijnie nas nastraja, to przecież mówi ono o sukcesji, jaka przechodzi z pokolenia na pokolenie, o przekazie tradycji, o zasadzie długiego trwania, w której przyszłość jest aspektem przeszłości.

W krakowskim finale "Ceremonii" Jerzy Trela jako Król i zarazem Konrad schodzi ze sceny z Anną Polony jako Królową i zarazem Muzą, idą w górę widowni, mijając okno, przez które w "Dziadach" Swinarskiego Rollison wyskakiwał na plac Szczepański, zatrzymują się na chwilę i patrzą w milczeniu na opustoszałą, na wpół wyciemnioną scenę. Gdy ogląda się "Ceremonie" w ich macierzystej przestrzeni, to ten gest pożegnania ze Starym Teatrem ściska za gardło. Ale po chwili gdzieś spoza widowni dobiega płacz noworodka. To tak, jakby spośród przywołanych w przedstawieniu duchów ostatnie słowo należało do Kory, którą Anna Dymna/Królowa Małgorzata grała w "Nocy listopadowej" Wajdy: "Umierać musi, co ma żyć".

Wspaniałe i mądre przedstawienie Cieplaka, z mistrzowskim rolami czworga protagonistów, zostało przez niektórych uznane za konserwatywną gloryfikację przeszłości i atak na twórców młodego teatru, których, rzeczywiście, obecna dyrekcja Starego Teatru otoczyła szczególną troską i stworzyła im na narodowej scenie poligon doświadczalny. Ale nie o to chodzi, "Ceremonie" nie wyrastają ani z buntu, ani ze sprzeciwu. Cieplak nie wypowiada wojny pokoleń i nie zachęca do konfrontacji stylów artystycznego myślenia. Jego spektakl nie jest też żałobnym trenem, lamentem ani epitafium, lecz właśnie medytacją, za którą stoi duch uspokojenia, pocieszenia i pokory wobec spraw większych niż teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji