Artykuły

Jak się masz, Solange?

- Przypadło mi w udziale grać kobiety niezwykłe, wyjątkowe raczej egzemplarze natury ludzkiej: Kleopatrę, Katarzynę Wielką, Elżbietę I, twórczynię Imperium Brytyjskiego - mówi NINA ANDRYCZ.

Krzysztof Lubczyński: Czy to prawda, że rozstała się Pani z Teatrem Polskim w Warszawie? Że opuściła Pani swoje gniazdo?

Nina Adrycz: - Tak jest. Z własnej a nieprzymuszonej woli pożegnałam rodzinne mury. Dlaczego aż rodzinne? Zbudowane zostały bowiem według projektu znakomitego architekta Czesława Przybylskiego, ożenionego z Różą Andryczówną, moją ciotką. Po tej mojej decyzji dziennikarze pytali już i pytają nadal: o co tam poszło? Kto zawinił? Otóż ja w tej chwili nie mam jeszcze ochoty zdawać prasie relacji z tego wydarzenia. Mój szkolny kolega, Aleksander Bardini, mawiał: w teatrze bywają przypływy i odpływy, ale bywa i tak, że rzeka wysycha, a wtedy widać dno. Tak się właśnie, niestety, stało, że w rodzinnych murach zobaczyłam pewnego dnia dno. I wtedy postanowiłam odejść.

Ale to przecież nie oznacza, że przestała być Pani aktywna. Nad czym Pani teraz pracuje?

- Jeżeli natura stworzyła kogoś człowiekiem twórczym, to nawet wtedy, kiedy nie ma pracy etatowej, zawsze ma pracę, a nieraz nawet pełne ręce roboty. Ja w tej chwili kończę pisać tomik wierszy, który ma być niedługo wydany. Uczciwie zapowiedziałam, że wiersze te są raczej filozoficzne i raczej smutne, na co wydawca powiedział: "Nic nie szkodzi! Wydrukujemy i filozoficzne i smutne". Poza tym wydawnictwo "Książka i Wiedza" chce ponownie wydać pierwszy tom mojej prozy "My rozdwojeni", który rozszedł się swego czasu w kolosalnej liczbie egzemplarzy. Dokonałam już poprawek i korekt w pierwszym wydaniu, a teraz ma być dodruk wydania drugiego tomu mojej prozy "Bez początku, bez końca". Mam więc pełne ręce roboty. Muszę dodać, że propozycje przychodzą zawsze od strony zupełnie nieoczekiwanej. Ja raczej miałam prawo moralne spodziewać się propozycji od Janka Englerta z Teatru Narodowego. Tymczasem dostałam aż dwie propozycje z filmu, do telenowel. Muszę powiedzieć, że nie jestem ich wielbicielką, jest to na ogół - mówiąc oględnie - potworna amatorszczyzna, choć kilkoro dobrych aktorów gra w tych koszmarach dobrze, bo po prostu nie potrafią mówić źle. Ale to są wyjątki, rodzynki w cieście, które jest bardzo zakalcowate.

Przyjęła Pani propozycję?

- Przeczytałam scenariusz, nie spodobało mi się i odrzuciłam. Oczywiście nie dlatego, że nie potrzebuję pieniędzy, bo wiadomo, że w kapitalizmie wszyscy potrzebują pieniędzy, ale po prostu nie chciałam się tym zajmować.

Choć trzeba uczciwie przyznać, że serial, w którym Pani wystąpiła, "Na dobre i na złe" wyróżnia się akurat na korzyść wśród innych.

- Tak, to przyzwoity serial-wyjątek.

Historia Pani życia jest frapująca, czego świadectwem jest Pani proza wspomnieniowa. Czy możemy teraz trochę powspominać?

- Spróbujmy.

Sięgnę więc, z konieczności selektywnie, do przeszłości. Dziesięć lat najwcześniejszego dzieciństwa, 1917 - 1927 spędziła Pani w radzieckim Kijowie. Chodziła Pani do tamtejszej opery, baletu i teatru. Oglądała tam Pani np. inscenizację prozy Dostojewskiego czy "Fausta" Goethego. Czy to świeże, dziecięce wrażenia tam doznane zrodziły w Pani fascynację teatrem?

- Jestem dzieckiem Rosji Radzieckiej przypadkowo. Tam ukończyłam szkołę podstawową. Od razu wiedziałam, że będę aktorką. Kilka razy poszłam do opery i usłyszałam wspaniały głos tenora na poziomie Pavarottiego, pamiętam nazwisko: Sobinow. Chodziłam też do teatru dramatycznego i widziałam rzeczy niezwykłe. Zafascynował mnie Dostojewski. Nie zrozumiałam oczywiście problematyki, ale byłam emocjonalnie straszliwie podniecona. Mój zamiar zostania aktorką mama przyjęła z zimną ironią, a jak się zgniewała powiedziała: "Po moim trupie!".

A jaka była atmosfera w tej podstawówce?

- Przedziwna, bo to był Kijów, który rwał się, żeby wprowadzić mowę ukraińską, a ponieważ Sowiety chciały wprowadzić mowę rosyjską, więc szła o to wielka walka. Dla mnie złożyło się to szczęśliwie, bo w końcu opanowałam dobrze i ukraiński, i rosyjski. Ta dodatkowa znajomość dwóch języków słowiańskich, w rezultacie, bardzo wzbogaciła moją polszczyznę.

Kiedy przybyła Pani do Warszawy, do Szkoły Teatralnej, nie poprzestała Pani na niej, lecz podjęła także studia filozoficzne i psychologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. To niebywały, rzadki wybór, jak na młodą dziewczynę z tamtej epoki.

- Uczyłam się u profesora Władysława Tatarkiewicza i Władysława Witwickiego, czyli dwóch wielkich postaci w swojej dziedzinie. Z początku, kiedy oni dowiedzieli się, że ja jednocześnie od godziny piątej tkwię w szkole dramatycznej u Zelwera, to mieli mi trochę za złe, a trochę się zastanawiali, czy warto w tak niebezpiecznym zawodzie rozpoczynać życie, bo teatr to straszna niepewność... Jednak kiedy przyszli na moją pierwszą znaczącą rolę (w "Tessie"), to się udobruchali i wybaczyli mi, że pożegnałam naukę dla sztuki.

Egzamin do szkoły teatralnej był trudny?

- Tak, więc przygotowałam się bardzo starannie. Przypomina mi się taki zabawny epizod: już po egzaminie, jakiś kolega, student z III roku, bardzo przystojny, poklepał mnie po łopatce i zapytał: "Dlaczego ty drżysz sieroto, zdałaś". Ja na to: "A po czym to można poznać?". A on zapytał woźnego, wspaniałego starca, jak z płócien Grottgera, który powiedział do tegoż studenta: "A jak by mogła nie zdać? Przecie jak ryknęła, tom na końcu korytarza usłyszał". A propos "ryknęła": kiedy weszłam na salę podczas poranku poetyckiego w Teatrze Narodowym i usłyszałam owację publiczności, zapytałam nie bez kozery: czy jestem dobrze słyszalna? Bo ja uważam, że mikrofon jest potrzebny w radiu, w jakimś bardzo kameralnym śpiewie. Ale, przepraszam, do czego jest potrzebny w teatrze dramatycznym? Jeżeli nie mogę wypełnić go głosem, tylko muszę mieć maszynę, to ja w jakiś sposób oszukuję widza. Chcę do niego dotrzeć bez maszyny, z własnego wnętrza. A skoro usłyszałam, że jestem słyszalna, to się obyłam bez mikrofonu.

Okres, w którym łączyła Pani naukę w szkole dramatycznej i studia na uniwersytecie musiał być bardzo wyczerpujący...

- Tak, to było wyjątkowo trudne. Z rana chodziłam na uniwerek, a od piątej do dziesiątej wieczorem do szkoły. Zupełnie przerwałam życie towarzyskie, nikogo nie widywałam, nigdzie nie chodziłam. To było właściwie życie jak w zakonie. Wytrzymałam tak półtora roku, po czym zemdlałam na lekcjach z rytmiki i plastyki. Padłam, jakem długa, nosem o podłogę. Zelwer mnie podniósł i ryknął: "Albo nauka, albo sztuka! Dłużej tego nie ścierpię!". Oczywiście wybrałam sztukę i nie żałuję.

Wybór filozofii i psychologii był chyba świadectwem Pani niebywałej ciekawości człowieka i fundamentalnych zjawisk w jego życiu?

- I w dalszym ciągu mnie to bardzo interesuje. Te studia szalenie mi pomagały w rolach, może zresztą dlatego, że ja nigdy nie grałam tekstów banalnych. A jeżeli dostawałam rolę kobiety, powiedzmy, nieco ograniczonej, to ją zawsze raczej podnosiłem w klasie, bo mnie to bardzo bawiło. Znajdowałam momenty, kiedy ona jest czymś więcej. Dam przykład: niemiecka tradycja z Burgtheatru mówi, że najgorszą, najbardziej mdłą rolą w "Don Carlosie" Schillera jest Królowa, Elżbieta Valois. Tymczasem grając ją znalazłam w roli materiał na rewolucjonistkę. Jest w tym dramacie mały fragment, w którym ona mówi, iż ze swojej szkatuły będzie łożyła markizowi Posie na spisek liberałów, czyli będzie uczestniczyła w ruchu. Zagrałam ją więc jako muzę rewolucji. I pan Marian Eile, naczelny redaktor "Przekroju", tak się uradował, że poświęcił mi okładkę numeru i dał wspaniałą recenzję. Jest to ciekawe zadanie, grać ponad stan postaci, ale może tego właśnie nauczyła mnie psychologia i filozofia.

Pani była, jako młoda kobieta, w tamtych konserwatywnych czasach...

- ... bardzo nietypowa.

Tak. Bo była Pani w pewnym sensie prekursorką. Aktorka studiująca takie dyscypliny, przecież to był ewenement.

- Mnie bardzo śmieszą obecne dyskusje o feminizmie. Śmieszy mnie dialog polskich kołtunek z grupką kobiet, które z nimi walczą. Tymczasem ja byłam feministką od początku życia i każdemu mężczyźnie, który raczył się we mnie zakochać, mówiłam: słuchaj, ja mam na pierwszym miejscu pracę. Jeżeli chcesz być moim towarzyszem, partnerem, proszę cię bardzo, ale pamiętaj, ja teatru nie rzucę. Musieli się na to zgodzić, a jeśli się nie zgodzili, to nic z tego nie wychodziło. To, co dziś obserwujemy, jest więc wyważaniem otwartych drzwi, zatem nie bardzo rozumiem, o co chodzi. Taka Kinga Dunin, mądra kobieta, z kołtunami ma do czynienia, którzy mówią jej albo impertynencje, albo podejrzewają, że ona jest brzydka jak noc, że jej z tego feminizmu rośnie broda i wąsy. Nic jej nie rośnie, to przystojna kobieta.

Powróćmy do teatru. Pani pierwszą, a był to sezon 1936/37, wielką rolą była Solange w "Lecie w Nohant" Jarosława Iwaszkiewicza, który po wojnie podszedł do Pani na jakimś bankiecie i po prostu zapytał: "Jak się masz, Solange?".

- Wszyscy tak do mnie mówili, latami. Odbiór sztuki był fantastyczny. I moja dyrekcja, pan Arnold Szyfman, uznała, że narodziła się gwiazda...

Jak Pani nad tą rolą pracowała? Czy ówczesne a obecne metody pracy bardzo się różnią?

- O tyle się zmieniły, że wtedy człowiek nie miał niczego innego w życiu zawodowym, jak teatr. Czasem zdarzał się kiepski film w rodzaju "Trędowatej"... A teatr był sztuką suwerenną, więc każda próba stanowiła sprawę ważną i interesującą. Naturalnie, wiele zależy od tego, z kim się pracuje. Ja miałam szczęście partnerować największej aktorce polskiej, Marii Przybyłko-Potockiej, więc się od niej, na próbach, bez przerwy uczyłam, a ona mi tego nie broniła. Przeciwnie: jak w dialogu matki z córką, szczodrze się otwierała i ja także się otwierałam, i z tego właśnie wyszedł fantastycznie prawdziwy kontakt. Nie da się tego porównać z dzisiejszym odbębnianiem próby, bo zbyt często ktoś śpieszy się do telewizji. Została mi w pamięci uczciwa praca i znakomity teatr. W tej chwili wszyscy już dostrzegli niebywały upadek oddziaływania teatru na społeczeństwo. Niedawno przeczytałam tekst pisarza, Janusza Głowackiego, (polskiego playboya), który pojechał do Ameryki i tam mu się udało wybić, za co ja go bardzo szanuję. Otóż on napisał w recenzji z "Króla Edypa" w Ateneum mniej więcej tak: awangardowym krytykom ta sztuka nie będzie się podobała, ponieważ Fronczewski nie gra pederasty, nie chodzi po scenie goły i nie spółkuje z Budzisz-Krzyżanowską. Pisarz powiedział to wszystko, czego w teatrze nie można znieść: tego, co jest prostytucją i chamstwem. I ja się z nim absolutnie zgadzam, i z kolegą Holoubkiem, w wyżej wspomnianej sprawie, także.

W sztuce, w teatrze szczególnie, zawsze odgrywały dużą rolę ambicje. Pani była i jest gwiazdą, a mimo to przestrzegała Pani kiedyś przed ich nadmiarem, powołując się na syndrom Lady Makbet. Jak sobie można radzić w aktorstwie tak, aby nie zniszczyło psychiki?

- Ja zawsze doceniałam niebezpieczną wagę superambicji i nie jestem w tym odosobniona. Proszę zwrócić uwagę, jak w "Zniewolonym umyśle" Czesław Miłosz opisuje swojego serdecznego przyjaciela, Jerzego Andrzejewskiego, któremu bardzo zaszkodziły nadmierne ambicje, a jednocześnie zawód artysty podnieca i wywołuje pewne nasilone ambicje.

Zetknęła się Pani z wielkimi reżyserami-pedagogami. Jacy oni byli? Schiller, Zelwerowicz, Osterwa, Węgierko....?

- Byli wspaniali, cudowni. Dodam do tej plejady Stanisława Stanisławskiego, Stefana Jaracza, Jadwigę Turowicz, Ruth Sorel. Nie da się ich krótko scharakteryzować, bo to były wielkie osobowości. Oni za swoje wykłady w szkole brali śmieszne, raczej symboliczne pensje. Przychodzili, aby odpocząć w atmosferze naszej adoracji i robić to, na co mieli ochotę. Węgierko np. na życie zarabiał włoską bulwarówką "Świt, dzień i noc", by w szkole mógł robić Szekspira. Tuwim mówił o nim, że to mag i czarodziej: potrafił z ołowiu zwykłej mowy zrobić złoto. Wszyscy reżyserzy wiele mi z siebie dali. Np. Zelwer umiał otwierać wnętrze, uczył pokonać wstyd, fizjologiczne opory, stąd ja grywałam nierządnicę w kostiumie kąpielowym, ku uciesze kolegów.

Wojna była w Pani życiu ważną cezurą. Napisała Pani, że przyniosła ona "wolność od teatru". Czy stała się także źródłem duchowej siły?

- Tak, chyba tak... Przed wojną żyło się od sukcesu do sukcesu, a przecież kiedyś musi się tak złożyć, że to pasmo sukcesów się przerwie i nastąpi porażka. Wtedy aktor formalnie umiera. Nie znosi siebie, nie lubi świata, nie może spać, nie może jeść, nie może. Tak się załamała wielka Greta Garbo, gdy operator się nad nią znęcał, pokazując niepotrzebnie, jak wielkie ma stopy. Wszystko było wspaniałe, tylko te za wielkie stopy... Po tym filmie zrezygnowała z grania. Nie wolno być całkowicie uzależnionym od sukcesu. Ja się od tego w dużym stopniu uwolniłam.

Zagrała Pani ogrom trudnych ról, Balladynę, Marię Stuart, Kleopatrę, Szimenę w "Cydzie", Lady Makbet, Lady Milford w "Intrydze i miłości", Klarę Zachanassian w "Wizycie starszej pani", tytułową rolę w "Profesji pani Warren", a w teatrze telewizji m.in. Damę Kameliową Panią Bovary, i wiele innych. Były one wielokrotnie opisywane, analizowane. Bardzo ceniona i głośna była Pani rola Abbie Putnam w "Pożądaniu w cieniu wiązów" O'Neilla w 1961 roku, w Teatrze Polskim. Wzbudziła ona sporo komentarzy i zaciekawienia, bo zaprezentowała Pani tam dość szokujący, jak na owe czasy, strip-tease sceniczny.

- Rozbierałam się przez 15 minut, więc studenci wykupywali cały balkon. Zdejmowałam w kółko pończoszki, podwiązki, jakieś akcesoria, ale w rezultacie zostawałam w koszuli od szyi po kostki, bo przecież byłam żoną premiera i wiedziałam, co robię. Natomiast rolę Abbie bardzo lubiłam, bo było ciekawie przełamać się i przejść po scenie na czworakach, gdy przedtem ustawicznie siedziało się na tronie.

Wspomniała Pani, że była żoną premiera. Dodajmy Józefa Cyrankiewicza. Czy mogę zadać pytanie dotyczące męża?

- Zależy jakie.

On był przedwojennym socjalistą, liderem PPS, redaktorem "Robotnika", a potem, gdy był premierem PRL, krążyły legendy o jego zamiłowaniu do luksusu...

- Jaki tam znowu luksus! Auta lubił szybkie, owszem, ale jadł bardzo skromnie, lubił zwykłą polską kuchnię, bigos, śledzia, żadnych cudów, żadnych szampanów. To Gomułka był siermiężny, szary, więc może mąż na jego tle się wyróżniał. Kiedy umarł, nie pozostało po nim żadne konto w Szwajcarii, ani firma hodowlana. To były bezczelne bajdy, bo ludzie zawsze lubią obgadywać osoby na świeczniku.

Po wojnie pracowała Pani z nową generacją reżyserów, takich m.in. jak Ludwik Rene, Adam Hanuszkiewicz, Konrad Swinarski, Jerzy Gruza, Jerzy Antczak. Co ich odróżniało od generacji przedwojennej?

- Byli zupełnie inni. Oni już byli bardzo związani z telewizją...Wymyślili ją, tworzyli i reprezentowali inny rodzaj wrażliwości. Ja się przy nich nauczyłam grać w teatrze telewizji, być bardziej kameralną. Natomiast zasadniczych rzeczy w sztuce nauczyli mnie tamci.

Edward Csato, znakomity znawca teatru, napisał kiedyś o Pani sztuce aktorskiej: "Prostota nie jest jej domeną, rysunek jej postaci zmierza raczej do kunsztownej niezwykłości".

- Miał rację.

Jednocześnie jest Pani osobą w obcowaniu bardzo bezpośrednią. Skądże ta sprzeczność?

- Wynika wyłącznie z granych przeze mnie ról. Przypadło mi w udziale grać kobiety niezwykłe, wyjątkowe raczej egzemplarze natury ludzkiej: Kleopatrę, Katarzynę Wielką, Elżbietę I, twórczynię Imperium Brytyjskiego. Musiałam więc umieć majestatycznie się poruszać, mieć bardzo silny i wytrzymały głos, umiejętność przekonania widza, iż ma do czynienia z kimś niezwykłym. Cóż dziwnego, że efekt był istotnie kunsztowny w rysunku. Kiedy przyszło mi zagrać arcykołtunkę polską, Dulską, i podrapałam się w pośladki, to widownia wybuchnęła śmiechem, bo się tego po mnie nie spodziewała. A okazało się, że w tym wypadku potrafiłam być rubaszna, egoistyczna i brutalna, i chwilami może nawet odpychająca: Hitler w spódnicy. Dulską grałam około trzech lat. Nie położyłam w Teatrze Polskim żadnej roli. Miałam albo wielkie powodzenie, albo powodzenie. Ale żebym zagrała swoją rolę np. dwadzieścia razy? Nigdy! Nie zdarzyło się nigdy! Żamaj (jamais), jak mówił mój kolega w szkole, żamaj!

W skali Pani talentu, poza heroizmem i dramatyzmem, znalazło się miejsce także na pastisz, jak przed laty w "Prochowni" u Wojciecha Siemiona w sztuce Helmuta Kajzara pt. "Gwiazda".

- Tak, w tej sztuce śmiałam się sama z siebie. Mówiłam np. kawałek tragicznej roli i dawałam do tego własny, komediowy komentarz. Działałam, oczywiście, w porozumieniu z autorem i grałam "Gwiazdę" około trzech lat.

Na ile prawdą, a na ile legendą, była Pani rywalizacja z Ireną Eichlerówną, drugą wielką heroiną polskiej sceny?

- Żadnej bezpośredniej rywalizacji między nami nie było, bo ja zawsze miałam "swój" Teatr Polski, a ona "swój" Narodowy. Nie stykałyśmy się zresztą nigdy, a zatem nie mogłyśmy być bezpośrednio porównywane. Istniało może raczej pokrewieństwo niektórych ról. Czasem nawet ta sama postać w dramacie, lecz gwoli sprawiedliwości, ona zagrała Szimenę w "Cydzie" trzydzieści razy, a ja dwieście pięćdziesiąt. Tak wygląda wymowa cyfr.

Czy po skończeniu spektaklu "zdejmowała Pani z siebie" swoją rolę, czy żyła nią dalej?

- A, to różnie bywało. Zdarzały się role, które opętywały na jakiś czas... Ale np., jak kończyłam Dulską, to byłam w stanie przyjść do domu i napisać liryczny wiersz. Do tego stopnia rola ta była grana technicznie, a obca mnie jako takiej.

Z lektury Pani autobiograficznej prozy wynika oczywiście także obraz kobiety, dla której w życiu bardzo ważni byli mężczyźni i miłość. Co Pani najbardziej ceni w mężczyznach, a co w kobietach?

- U mężczyzn cenię rozum, inteligencję, dociekliwość, siłę charakteru. U kobiet czułość, tkliwość, dobrą pamięć, zrozumienie poezji. A mężczyzna także powinien być - że tak powiem - poetą, zanim przejdzie do czynów. Zna pan kawał o marynarzu? Zgłodniały seksualnie marynarz przybywa do jakiegoś portu, wchodzi do odpowiedniego budynku, kobieta za pieniądze wskakuje do łóżka, zadziera spódnicę. On patrzy na nią z wielkim smutkiem, (a był z kresów, tak jak ja!), splunął i powiedział: "Ta poczekaj stierwo, niech się choć trochę zakocham!". To mój brat duchowy. Przed TYM trzeba się trochę zakochać, a potem wszystko pójdzie dobrze.

W miłości, choć nie tylko w miłości, ogromną rolę odgrywa intuicja. Pani przywiązuje do niej wielką wagę. Nazwała ją Pani "najwyższą władzą poznawczą człowieka"...

- Intuicja jest suwerenna wobec umysłu, jest, jeśli można tak się wyrazić, uchem duszy nieśmiertelnej. Skoro, jak mówi Pismo Święte, Pan Bóg stworzył nas na podobieństwo swoje, to przecież nie na podobieństwo naszych kiszek, woreczka żółciowego czy wątroby, tylko na podobieństwo ducha. Skoro On jest nieśmiertelny, to w człowieku nieśmiertelny jest tylko duch, bo reszta przemija. Ten duch posługuje się jakimiś środkami komunikacji ze światem zewnętrznym i to właśnie jest intuicja. Rozum musi długo analizować, badać, a intuicja dokonuje się przez "iluminację", olśnienie. Intuicja jest emanacją ducha. Ma ją np. kochająca matka w stosunku do dziecka, wie co jest dla niego dobre.

Wydaje się, że swego czasu zapowiadała Pani trzeci tom prozy autobiograficznej...

- Nie, bo musiałabym pisać o swoim małżeństwie, a obiecałam mężowi, że tego nie zrobię. Natomiast przygotowuję tom nowych wierszy.

Myśli Pani o jakiejś nowej roli teatralnej?

- Ostatnią rolą, jaką z satysfakcją grałam na scenie, była Elżbieta I w sztuce współczesnej autorki Esther Vilar "Królowa i Szekspir". Esther przyjechała do Polski, do Teatru na Woli, wskoczyła na scenę po spektaklu, a jest młoda i ładna, wycałowała mnie w zmęczoną, spoconą, uszminkowaną twarz i ofiarowała mi tom Szekspira z dedykacją: "A toi, toi, toi, fur die Konigin" (Tobie, tobie, tobie, Królowej) i powiedziała: "Najlepsza Elżbieta w Europie!". Grałam tę rolę także w Londynie. Przyszli m.in. "biali" Rosjanie, którzy mają teatr w genach i paru Anglików, strasznie nabzdyczonych, którzy jednak później powiedzieli o mojej roli: "wonderfull". Teraz czekam na jakiś dobry tekst, obojętne, klasyczny czy współczesny, ale dobry. Nie interesuje mnie granie byle czego.

Zaczęliśmy rozmowę od wątku Pani odejścia z zespołu Teatru Polskiego. Podobno wkrótce po tym, jak Pani odeszła, zaczął pękać fragment muru w budynku.

- Skoro tak lud mówi...

Zacytowała Pani w jakimś miejscu tytuł słynnej piosenki Edith Piaf : "Niczego mi nie żal". Naprawdę?

- Niczego mi nie żal.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Na zdjęciu Nina Andrycz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji