Artykuły

Zagrać w bule po fabule

- Podczas pracy przy Hamlecie i Ryszardzie III Krzysztof Nazar wycisnął ze mnie wszystko, co się dało - z aktora i człowieka. Potrafił pokazać, że aktor może wszystko i że głębia materii Szekspira jest nieskończona. Wspominam to jako genialną pracę. Nie będę mówił, że najważniejszy był Hamlet, choć przyniósł mi dużo bólu i doświadczeń. Dotąd kojarzy mi się z ciężką pracą - mówi MIROSŁAW BAKA, aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Rz: Czy pamięta pan czasy Edwarda Gierka?

Mirosław Baka [na zdjęciu]: Tak, jak może je pamiętać uczeń szkoły podstawowej, którym wówczas byłem. Czyli, że pomidory jadałem tylko w lecie, pomarańcze i mandarynki jedynie na święta Bożego Narodzenia, a bananów do 16. roku życia nie widziałem wcale. Edwarda Gierka pamiętam oczywiście z telewizora. A także rodziców rozmawiających, że teraz będzie żyło się lepiej. Ale okazało się, że od 1976 roku była już tylko równia pochyła.

Nie wiem zresztą, na ile to ostatnie pamiętam z doświadczenia, a na ile z przekazu medialnego. Wszystkie inne wspomnienia z tamtego czasu, dotyczą mojego dzieciństwa. To czas, za którym zawsze się tęskni, niezależnie od rzeczywistości politycznej czy gospodarczej. Oczywiście nie tęsknię za tym, że nie mogłem wtedy wyjeżdżać na Zachód, ale za przyjaciółmi, których wtedy miałem. Za energią, żywotnością.

Czy historię, o której opowiada spektakl ["Prezent dla towarzysza Edwarda G.", którego premiera odbędzie się w najbliższy poniedziałek w Teatrze TV] znał pan wcześniej?

- Nie, ale to, że ktoś wpadł na pomysł zrobienia prezentu urodzinowego I sekretarzowi nie jest dziwne, kiedy spogląda się na tamte czasy z dzisiejszej perspektywy. A że miał być to film o Wincentym Pstrowskim, mitycznym przodowniku pracy i koledze Gierka z czasów młodości - absurdalnych pomysłów nie brakowało. Po przeczytaniu scenariusza stwierdziłem, że idealnie obrazuje minione czasy. Nie wiem, czy autor i reżyser Janusz Dymek był uczestnikiem tamtych wydarzeń, ale na pewno znał osobiście ludzi, o których opowiada. Podobnie jak telewizyjne korytarze.

Udział granego przez pana Janusza R. w historii prezentu dla towarzysza Gierka jest nie do przecenienia. To on na polecenie prezesa TVP stał się zleceniodawcą nakręcenia filmu. I niezbyt chlubnie się zachowywał. Nie jest to postać fikcyjna...

- Owszem, to Janusz Rolicki, w latach 70., dyrektor programowy TVP. Zupełnie nie jestem do niego podobny fizycznie i nie starałem się też kalkować jego osobowości. Pod pewnymi względami jest może charakterystyczną postacią tamtej telewizyjnej rzeczywistości, ale z drugiej strony - dyrektorem był niedługo. Jego dalsze losy pokazują, że zwyciężyła w nim natura dziennikarza. Zresztą o wiele spraw można zapytać jego samego. Ja nie będę go oceniał.

Dlaczego nie chciał pan nigdy zamieszkać w Warszawie? Przecież właśnie tu zdawał pan po raz pierwszy na PWST.

- To, że zdawałem tu, wcale nie oznaczało, że chciałem tam pozostać. Nie odpowiada mi mało indywidualny klimat tego miasta. Stolicom zazwyczaj trudno jest utrzymać charakter, bo zjeżdżają się do nich ludzie ze wszystkich zakątków kraju. Dla mnie Warszawa to miasto, gdzie się ciągle biegnie. Trudno mi znaleźć miejsce, w którym mógłbym pospacerować. A Gdańsk pokochałem, po prostu. I częściej koledzy z innych miast zazdroszczą mi, że tu mieszkam, niż dziwią się temu wyborowi. Może czasem mam dalej na plan filmowy, ale warto znieść te niedogodności, żeby w wolne popołudnie iść z moimi synami i pograć na nadmorskiej plaży w bule.

Tyle zostało z pańskich tęsknot, żeby zostać marynarzem?

- Na to wygląda. Jako młody człowiek bardzo dużo czytałem podsuwanej mi przez ojca literatury marynistycznej. Ona pobudzała tęsknotę za innymi światami. Chciało się wtedy nawdychać innego powietrza, coś zobaczyć, a zawód marynarza to umożliwiał. Doszedł do tego romantyczny charakter morskich wypraw, który jednak dość szybko zweryfikowało życie. Dowiedziałem się, że do Wyższej Szkoły Morskiej trzeba zdawać matematykę i fizykę. To nie dla mnie.

Ale pozostało upodobanie do morza.

- Nie zamieszkałem tutaj z upodobania, ale z miłości do kobiety. Spotkaliśmy się na studiach we Wrocławiu, a że ona była mocno związana z Gdańskiem - jestem tu od 21 lat. Dobrze mi i nie zamierzam tego zmieniać.

Zagrał pan znaczące role w dwóch spektaklach według Fiodora Dostojewskiego i trzy tytułowe w Szekspirze - Hamleta, Ryszarda II i Tytusa Andronikusa. Dla aktora to chyba najważniejsza literatura...

- Dla mnie zdecydowanie. Dzięki niej spełniłem już marzenia teatralne wieku męskiego. Ale trzeba też pamiętać, że nawet genialny autor może polec, gdy bierze się za niego nieudolny reżyser. Iskrzy dopiero wtedy, gdy jest prawdziwe spotkanie autora, aktorów i reżysera.

Kiedy zaiskrzyło najbardziej?

- Za każdym razem było inaczej. Ale może kiedy pracowałem z Krzysztofem Nazarem przy Hamlecie albo Ryszardzie III? Wycisnął ze mnie wszystko, co się dało - z aktora i człowieka. Potrafił pokazać, że aktor może wszystko i że głębia materii Szekspira jest nieskończona. Wspominam to jako genialną pracę. Nie będę mówił, że najważniejszy był Hamlet, choć przyniósł mi dużo bólu i doświadczeń. Dotąd kojarzy mi się z ciężką pracą. Spektakl trwał pięć godzin - i to grania na najwyższych obrotach. Absolutny survival teatralny. Na trzeciej próbie generalnej zemdlałem. Byłem wyczerpany fizycznie, zmaltretowany psychicznie. To był taki stopień zmęczenia, że w czasie prób i po przedstawieniach kładłem się po prostu na podłodze i zasypiałem. Żyłem wtedy dwutorowo. Kiedy miałem kilka spektakli z rzędu, moja rodzina wiedziała, że jestem na innym torze niż ten codzienny i dawała mi "wolne". Ale od tamtego czasu już niczego nie boję się zagrać, bo przekonałem się, że mogę pójść dalej niż sobie kiedykolwiek wyobrażałem.

Lubi pan sytuacje ekstremalne?

- Oczywiście. Tylko wtedy aktor się spełnia. Trzeba iść na całość. Tylko wtedy praca ma sens, rozwija, poszerza możliwości.

A reżyseria, którą kiedyś chciał się pan zająć?

- Wciąż się oszukuję, że nie mam na nią czasu albo zwyczajnie brak mi jeszcze odwagi na wykreowanie swojego świata. Może też nie trafiłem na odpowiedni tekst, który by mnie zachwycił. Kieślowski odradzał mi to zajęcie, gdy miałem 25 lat, bo mówił, że zawsze zdążę reżyserować, a póki co, żebym grał, jeśli mi to wychodzi. Im człowiek starszy, tym lepiej zdaje sobie sprawę z odpowiedzialności. Im więcej złych reżyserów spotykam na swojej drodze, tym bardziej obawiam się, że też mógłbym okazać się kiepski. W dodatku mam cechę niekorzystną dla reżysera: brak tolerancji dla aktorów. Zdarza mi się być apodyktycznym wobec moich partnerów na scenie. Złości mnie, kiedy ktoś za długo dochodzi do efektu.

Jest pan człowiekiem konfliktowym?

- Kiedyś byłem bardziej. Dziś już dojrzałem, oszczędzam własną energię. Potrafię na wiele spraw spojrzeć z większym dystansem. Ale tak naprawdę należałoby spytać o to moich kolegów.

Ma pan wątpliwości, czy zaufaliby panu jako reżyserowi?

- W końcu przede wszystkim jestem aktorem, ich kolegą. W tym wypadku to tyleż pomaga, co przeszkadza. A bez całkowitego zaufania rzadko zdarzają się w teatrze zwycięstwa, znacznie częściej porażki.

Dużo razy zdarzyło się panu nie ufać reżyserowi?

- Kilka. I wtedy nic dobrego z tego nie wynika, bo są dwa różne przedstawienia - jedno moje, a drugie jego.

Aktor to przecież nie tylko zawód twórczy, ale i usługowy - także wobec koncepcji reżysera...

- Oczywiście, ale jeśli jest między nimi brak jednomyślności, to aktor tylko coś odtwarza. Anglicy rozróżniają to tak: "playing" - granie i "acting" - tworzenie. Choć zdarza się, że kłócę się do końca z reżyserem - tak np. było z Moniką Pęcikiewicz przy Tytusie Andronikusie. Po wielu sporach zagrałem w końcu to, czego oczekiwała, choć bez przekonania. Dopiero po kilku przedstawieniach zrozumiałem, że miała rację. Potrafiłem się do tego przyznać - fantastycznie oczyszczające uczucie. Nauczyłem się tolerancji i tego, że nie zawsze muszę mieć rację.

Często pan odrzuca propozycje ról?

- Zdarza się.

Z jakich powodów?

- Nie ma reguły - czasem to kwestia braku czasu, czasem pieniędzy. A jeszcze innym razem problem leży w tym, że nie chcę zagrać jakiejś postaci. Albo nie mam ochoty na współpracę z pewnymi osobami.

Jest pan kapryśny?

- Myślę, że nie. Na pewno w każdym razie, nie powiedzieliby tak o mnie twórcy offowi. Zdarza mi się u nich na planie nosić statywy. Jeśli mi zależy na projekcie - jestem w stanie nawet do niego dopłacić.

A kiedy panu zależy?

- Np. Piotr Matwiejczyk ujął mnie swoimi scenariuszami filmowymi. Pisze fantastyczne dialogi. A teraz tworzy już role dla mnie, więc to wymarzona dla aktora sytuacja.

Czym ujęła pana propozycja udziału w serialu "Tancerze"?

- Spotkałem się z reżyserem Brucem Parramore'm i stwierdziłem, że chętnie spędzałbym z nim dużo czasu. Bardzo fajny z niego gość, niebywale energetyczny facet. Jest obieżyświatem, mieszkał w krajach arabskich, Stanach, Norwegii, pracował z ludźmi najrozmaitszych kultur. Do tego bardzo otwarty na ludzi. Poza tym "Tancerze" to serial, a ja właśnie skończyłem "Falę zbrodni", więc miałem trochę czasu.

A widział pan "Kochaj i tańcz" tego reżysera?

- Nie.

To bardzo nieudany film.

- Wiem swoje. Przepracowaliśmy już kilkanaście dni zdjęciowych i nie sądzę, bym się pomylił w tym przypadku. A zresztą, jakby co - już zdarzyło mi się grać w żenujących filmach. Trudno na początku przewidzieć ostateczny efekt pracy. Nieraz świetnie idzie na planie, a potem w kinie robi się człowiekowi smutno.

Kiedy ostatnio było panu smutno?

- Chyba po "Reichu" Pasikowskiego. Wcześniej po "Obywatelu świata" Rowińskiego. Kilka filmów niechętnie wspominam, chociaż praca była przyjemna. Ale czasami bywa też odwrotnie. Po obejrzeniu pierwszej wersji "Krótkiego filmu o zabijaniu", operator Sławek Idziak był lekko podłamany, a ja kompletnie załamany. Wydawało nam się, że zrobiliśmy film zbyt mroczny, a przez to skazany na porażkę. Po montażu okazało się, że jest całkiem inaczej.

Zagrał pan w wielu zagranicznych filmach. To sposób na dowartościowywanie się czy zdobywanie kasy?

- Jeśli Szwajcarzy potrafią ściągnąć mnie mając do wyboru aktorów różnych innych nacji, to jest to dowartościowanie geograficzne. Potem kiedy mówią, że mają tysiąc euro na honorarium - pozostaje dowartościowanie typu ideologicznego. Innym razem zdarzyło mi się grać za sporą kasę w duńskim obrazie. Wyszedł knot, więc pozostały tylko pieniądze - nie bez znaczenia dla mojego budżetu rodzinnego.

Koledzy panu zazdroszczą?

- Niektórzy tak. I jeśli zazdroszczą mi bogatej filmografii, pracy z fajnymi ludźmi - to jest to zdrowe uczucie. Ukułem sobie na własny użytek powiedzonko: w Polsce jest bardzo łatwo zostać gwiazdą, nieco trudniej nią pozostać. Ale gwiazdorstwo mnie nie interesuje.

Ale odcisnął pan swoją dłoń w Alei Gwiazd.

- Miło znaleźć się w tak świetnym towarzystwie. Ale nie jestem bankietowy, nie lubię spędów.

Czy to prawda, że w 90 procentach składa się pan z niepokoju?

- Pielęgnuję w sobie ów niepokój i dobrze, że on jest. Kiedy jestem za spokojny, to paradoksalnie - nie jest najlepiej. Bo zaczynam drzemać, zamiast sięgać dalej.

W życiu też jest pan tak zachłanny?

- Nie. W stosunku do sztuki to fajne słowo, ale do życia - brzmi bardzo kiepsko.

Moja żona kiedyś trafnie powiedziała, że znakomitą większość swojej energii pozostawiam przed kamerą i w teatrze. W domu ładuję akumulatory, tam jest mój naturalny azyl. I to jest OK.

Mirosław Baka

Widzowie najbardziej pamiętają go jako Jacka Łazara z "Krótkiego filmu o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego, Marka z "Chce mi się wyć" Jacka Skalskiego, policjanta Szajbę z telewizyjnego serialu sensacyjnego "Fala zbrodni".

Ma 45 lat, pochodzi z Ostrowca Świętokrzyskiego. Studia w PWST ukończył we Wrocławiu i zaangażował się na sezon do Teatru im. C.K. Norwida w Jeleniej Górze. Był laureatem Nagrody im. Leona Schillera - przyznawanej corocznie przez ZASP młodym utalentowanym artystom. Od 21 lat jest aktorem gdańskiego Teatru Wybrzeże, w którym zagrał tak znaczące role, jak Hamleta w spektaklu Krzysztofa Nazara, Hanemanna u Izabelli Cywińskiej, czy Dymitra Karamazowa w przedstawieniu Krzysztofa Zaleskiego.

Obecnie przygotowuje się do teatralnej premiery "Pieszo" Mrożka w reżyserii Anny Augustynowicz i gra w serialu "Tancerze" emitowanym przez TVP 2. Jest mężem aktorki Joanny Kreft-Baki i ojcem dwóch dorastających synów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji